, J.R.R. Tolkien - Powrot Krola(1), e-books, e-książki, ksiązki, , .-y, pobierz pdf 

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Jrr Tolkien – Powrót Króla

 

 

 

 

 

Synopsis

 

Oto trzeci tom „Władcy Pierścieni”.

              W tomie pierwszym, zatytułowanym „Wyprawa”, opowiedzieliśmy, jak Gandalf Szary odkrył, że Pierścień, który znalazł się w posiadaniu hobbita Froda Bagginsa, jest ni mniej, ni więcej tylko Jedynym Pierścieniem, rządzącym wszystkimi Pierścieniami Władzy. Opisaliśmy też, jak Frodo i jego towarzysze z cichego ojczystego Shire’u musieli uciekać przed grozą Czarnych Jeźdźców Mordoru i jak w końcu z pomocą Aragorna, Strażnika z Eriadoru, dotarli mimo straszliwych niebezpieczeństw do domu Elronda w Rivendell.

              Tam odbyła się Wielka Narada i uchwalono podjąć próbę zniszczenia złowrogiego klejnotu, a Frodo został wybrany na powiernika Pierścienia. Potem wyznaczono uczestników wyprawy, którzy mieli pomóc Frodowi w trudnym zadaniu; musiał bowiem przedostać się do Mordoru, kraju Nieprzyjaciela, i na Górę Ognia, jedyne w świecie miejsca, gdzie Pierścień mógł być unicestwiony. Do Drużyny należał Aragorn, a także Boromir, syn Władcy Gondoru, przedstawiciel Dużych Ludzi; Legolas, syn króla elfów z Mrocznej Puszczy – reprezentant elfów; Gimli, syn Gloina spod Samotnej Góry – krasnolud; Frodo wraz ze swym sługą Samem i dwaj jego młodzi krewniacy, Meriadok i Peregrin – czterej hobbici; wreszcie czarodziej Gandalf Szary.

              Drużyna przemykając się chyłkiem zawędrowała z Rivendell daleko na północ, a gdy nie udało się wśród zawiei śnieżnej przebyć górskiej przełęczy Karadhrasu, Gandalf poprowadził towarzyszy do ukrytej bramy olbrzymich Lochów Morii, by spróbować drogi pod górami. Niestety w walce ze złowrogim potworem podziemnego świata Gandalf wpadł w czarną przepaść. Z kolei na czele wyprawy stanął Aragorn, który już ujawnił  się jako spadkobierca starożytnych królów Zachodu; Aragorn wywiódł Drużynę przez wschodnie wrota Morii i Krainę Elfów, Lorien, nad Wielką Rzekę Anduinę. Z jej nurtem spłynęli aż nad wodogrzmoty Rauros. Wszyscy uczestnicy wyprawy wówczas już wiedzieli, że są śledzeni przez szpiegów i że Gollum, szkaradny stwór, który ongi był właścicielem Pierścienia, idzie trop w trop za nimi.

              Wybiła godzina decyzji: czy skręcić na wschód do Mordoru, czy też wraz z Boromirem pospieszyć do Minas Tirith, stolicy Gondoru, by dopomóc ludziom w nadciągającej wojnie, czy też rozdzielić się na dwie grupy. Gdy stało się jasne, że powiernik Pierścienia za nic nie zrezygnuje z dalszej beznadziejnej wędrówki di nieprzyjacielskiego kraju, Boromir spróbował mu wydrzeć Pierścień przemocą. Pierwsza część kończy się upadkiem Boromira opętanego złym czarem, ucieczką i zniknięciem Froda oraz jego wiernego giermka Sama, rozproszeniem pozostałych członków Drużyny zaatakowanych przez orków z plemion służących bądź samemu Czarnemu Władcy Mordoru, bądź też zdrajcy Sarumanowi z Isengardu. Zdawało się, że sprawa Pierścienia jest raz na zawsze przegrana.

              W drugim tomie – „Dwie Wieże” – złożonym z dwóch ksiąg, trzeciej i czwartej, dowiadujemy się o dalszych losach rozbitej Drużyny. Księga trzecia opowiada o skrusze i śmierci Boromira, którego ciało przyjaciele złożyli w łodzi i oddali w opiekę rzece; o niewoli Meriadoka i Peregrina, których okrutni orkowie pędzili przez stepy Rohanu w stronę Isengardu, podczas gdy przyjaciele – Aragorn, Legolas i Gimli – starali się odnaleźć i ocalić porwanych hobbitów.

              W tym momencie pojawiają się jeźdźcy Rohanu. Oddział konny pod wodzą Eomera otacza orków i rozbija ich w puch na pograniczu puszczy Fangorn; hobbici uciekają do lasu i tam spotykają enta Drzewca, tajemniczego władcę Fangornu. U jego boku są świadkami wzburzenia leśnego ludu i marszu entów na Isengard.

              Tymczasem Aragorn z dwoma towarzyszami spotyka Eomera powracającego po bitwie. Eomer użycza wędrowcom koni, aby mogli prędzej dotrzeć do lasu. Próżno szukają tam zaginionych hobbitów, lecz niespodzianie zjawia się Gandalf, który wyrwał się z krainy śmierci i jest teraz Białym Jeźdźcem, chociaż ukrytym jeszcze pod szarym płaszczem. Razem udają się na dwór króla Rohanu, Theodena. Gandalf uzdrawia sędziwego króla i wyzwala go od złego doradcy, Smoczego Języka, który okazuje się tajnym sprzymierzeńcem Sarumana. Z królem i jego wojskiem ruszają na wojnę przeciw potędze Isengardu i biorą udział w rozpaczliwej, lecz ostatecznie zwycięskiej bitwie o Rogaty Gród. Potem Gandalf wiedzie ich do Isengardu, gdzie zastają warownię w gruzach, zburzoną przez entów, a Sarumana i Smoczego Języka oblężonych w niezdobytej Wieży Orthank.

              Podczas rokowań u stóp wieży Saruman nie skruszony stawia opór, Gandalf wyklucza go więc z Białej Rady czarodziejów i łamie jego różdżkę, po czym zostawia go pod strażą entów. Smoczy Język ciska z okna wieży kamień, chcąc ugodzić Gandalfa, lecz pocisk chybia celu; Peregrin podnosi tajemniczą kulę, która jest, jak się okazuje, jednym z trzech palantirów Numenoru – kryształów jasnowidzenia. Później tej samej nocy Peregrin ulegając czarodziejskiej sile kryształu wykrada go, a kiedy się w niego wpatruje, mimo woli nawiązuje łączność z Sauronem. Księga trzecia kończy się w chwili przelotu nad stepami Rohanu Nazgula, skrzydlatego Upiora Pierścienia zwiastującego bliską już grozę wojny. Gandalf oddaje palantir Aragornowi, a Peregrina bierze na swoje siodło jadąc do Minas Tirith.

              Księga czwarta zawiera historię Froda i Sama, zabłąkanych wśród nagich skał Emyn Muil. Dwaj hobbici przedostają się wreszcie przez góry, lecz dogania ich Smeagol – Gollum. Frodo obłaskawia Golluma i niemal zwycięża jego złośliwość, tak że stwór staje się przewodnikiem wędrowców przez Martwe Bagna i spustoszony kraj w drodze do Morannonu, Czarnych Wrót Mordoru na północy.

              Nie sposób jednak przez tę bramę przejść, Frodo więc za radą Golluma postanawia spróbować tajemnej ścieżki, znanej rzekomo przewodnikowi, a pnącej się za zachodni mur Mordoru nieco dalej na południe wśród Gór Cienia. W drodze natykają się na zwiadowców armii Gondoru, którymi dowodzi Faramir, brat Boromira. Faramir zgaduje cel wyprawy, lecz opiera się pokusie, której uległ Boromir, i pomaga hobbitom, gdy chcą pospieszyć ku przełęczy Kirith Ungol, strzeżonej przez ukrytą w lochu potworną pajęczycę. Faramir jednak ostrzega Froda, że na tej ścieżce, o której Gollum nie powiedział im wszystkiego, co sam wie, grozi śmiertelne niebezpieczeństwo. U rozstajnych dróg przed wstąpieniem na ścieżkę do złowrogiego grodu Minas Morgul ogarniają hobbitów wielkie ciemności płynące z Mordoru i zalegające całą okolicę. Pod osłoną ciemności Sauron wysyła z warowni pierwsze swoje pułki, z królem Upiorów na czele. Wojna o Pierścień już się zaczęła.

              Gollum prowadzi Froda i Sama na tajemną ścieżkę omijającą Minas Morgul i nocą podchodzą wreszcie pod Kirith Ungol. Gollum znów dostaje się we władzę złych sił i próbuje zaprzedać hobbitów potwornej strażniczce przełęczy, Szelobie. Zdradzieckie zamiary udaremnia bohaterski Sam, odpierając napaść Golluma i raniąc Szelobę.

              Czwarta księga kończy się w chwili, gdy Sam musi dokonać trudnego wyboru. Frodo, zatruty jadem Szeloby, leży jak gdyby martwy. Trzeba więc albo pogrzebać sprawę Pierścienia, albo Sam opuściwszy swego pana weźmie na siebie jego misję. Sam decyduje się przejąć Pierścień i bez nadziei, bez pomocy znikąd, donieść go do Szczelin Zagłady. W ostatnim jednak momencie, gdy Sam już schodzi z przełęczy do Mordoru, spod wieży wieńczącej Kirith Ungol nadciąga patrol orków. Niewidzialny dzięki czarom Pierścienia, sam podsłuchuje rozmowę żołdaków i dowiaduje się, że Frodo, wbrew jego przypuszczeniom żyje, jest tylko uśpiony trucizną. Sam nie może dogonić orków, unoszących ciało Froda przez tunel do podziemnego wejścia fortecy. Pada zemdlony przed zatrzaśniętą żelazną bramą.

              Trzeci i ostatni tom trylogii opowie o rozgrywce strategicznej między Gandalfem a Sauronem, zakończonej rozpędzeniem Ciemności, zwyciężonych raz na zawsze. Wróćmy więc do ważących się losów bitwy na zachodzie.

 

Księga piąta

 

Rozdział 1Minas Tirith

 

P

ippin wyjrzał spod osłony Gandalfowego płaszcza. Nie był pewny, czy się już zbudził, czy też śpi dalej i przebywa wśród migocących szybko wizji sennych, które go otaczały, odkąd zaczęła się ta oszałamiająca jazda. W ciemnościach świat cały zdawał się pędzić wraz z nim, a wiatr szumiał mu w uszach. Nie widział nic prócz sunących po niebie gwiazd i olbrzymich gór południa majaczących gdzieś daleko, po prawej stronie na widnokręgu, i także umykających wstecz. Ospale próbował wyliczyć czas i poszczególne etapy podróży, lecz pamięć, otępiała od snu, zawodziła. Przypomniał sobie pierwszy zawrotny pęd bez wytchnienia, a potem o brzasku nikły blask złota i przybycie do milczącego miasta i wielkiego pustego domu na wzgórzu. Ledwie się pod dach tego domu schronili, gdy znów Skrzydlaty Cień przeleciał nad nimi, a ludzie pobledli z trwogi. Gandalf wszakże przemówił do hobbita paru łagodnymi słowy i Pippin usnął w kątku, znużony, lecz niespokojny, jak przez mgłę słysząc dokoła krzątaninę i rozmowy, a także rozkazy wydawane przez Czarodzieja. Po zmierzchu ruszyli dalej. Była to druga... nie, trzecia już noc od przygody z palantirem. Na to okropne wspomnienie Pippin otrząsnął się ze snu i zadrżał, a szum wiatru rozbrzmiał groźnymi głosami.

              Światło rozbłysło na niebie, jakby łuna ognia spoza czarnego wału. Pippin skulił się zrazu przestraszony, zadając sobie pytanie, do jakiej złowrogiej krainy wiezie go Gandalf. Przetarł oczy i wówczas zobaczył, że to tylko księżyc, teraz już niemal w pełni, wstaje na mrocznym niebie u wschodu. A więc noc dopiero się zaczęła, jazda w ciemnościach potrwa jeszcze wiele godzin. Hobbit poruszył się i zapytał:

- Gdzie jesteśmy, Gandalfie?

- W królestwie Gondoru – odparł Czarodziej. – Jedziemy wciąż jeszcze przez Anorien.

Na chwilę zapadło milczenie. Potem Pippin krzyknął nagle i chwycił kurczowo za płaszcz Gandalfa.

- Co to jest?! – zawołał. – Spójrz! Płomień, czerwony płomień! Czy w tym kraju są smoki? Patrz, drugi!

Zamiast odpowiedzieć hobbitowi, Gandalf krzyknął głośno do swego wierzchowca:

- Naprzód, Gryfie! Trzeba się spieszyć. Czas nagli. Patrz! W Gondorze zapalono wojenne sygnały, wzywają pomocy. Wojna już wybuchła. Patrz, płoną ogniska na Amon Din, na Eilenach, zapalają się coraz dalej na zachodzie! Rozbłyska Nardol, Erelas, Min-Rimmon, Kalenhad, a także Halifirien na granicy Rohanu.

Lecz Gryf zwolnił biegu i poszedł w stępa, a potem zadarł łeb i zarżał. Z ciemności odpowiedział mu rżenie innych koni, zagrzmiał tętent kopyt, trzej jeźdźcy niby widma przemknęli pędem w poświacie księżyca i zniknęli na zachodzie. Dopiero wtedy Gryf zebrał się w sobie i skoczył naprzód, a noc jak burza huczała wokół pędzącego rumaka.

              Pippin znów poczuł się senny i niezbyt uważnie słuchał, co Gandalf opowiada mu o zwyczajach Gondoru. Wszędzie tu na szczytach najwyższych gór wzdłuż granic rozległego kraju były przygotowane stosy i czuwały posterunki z wypoczętymi końmi, by na rozkaz władcy w każdej chwili móc rozpalić wici i rozesłać gońców na północ do Rohanu i na południe do Belfalas.

- Od dawna już nie zapalano tych sygnałów – mówił Gandalf. – Za starożytnych czasów Gondoru nie było to potrzebne, bo królowie zachodu mieli siedem palantirów! – Na te słowa Pippin wzdrygnął się niespokojnie, więc Czarodziej szybko dodał: - Śpij, nie bój się niczego. Nie podążasz jak Frodo do Mordoru, lecz do Minas Tirith, tam zaś będziesz bezpieczny o tyle, o ile w dzisiejszych czasach można być gdziekolwiek bezpiecznym. Jeśli Gondor upadnie albo też Pierścień dostanie się w ręce Nieprzyjaciela, wtedy nawet Shire nie zapewni spokojnego schronienia.

- Ładnieś mnie pocieszył – mruknął Pippin, lecz mimo to senność ogarnęła go znowu. Zanim pogrążył się w głębokim śnie, mignęły mu w oczach białe szczyty wynurzone jak pływające wyspy z morza chmur i świecące blaskiem zachodzącego księżyca. Zdążył pomyśleć o przyjacielu pytając sam siebie, czy Frodo już dotarł do Mordoru i czy żyje. Nie wiedział, że Frodo z daleka patrzał na ten sam księżyc zniżający się nad Gondorem przed świtem nowego dnia.

 

O

budził Pippina gwar licznych głosów. A więc przeminęła znów jedna doba, dzień w ukryciu i noc w podróży. Szarzało już, zbliżał się chłodny brzask, zimne szare mgły spowijały świat. Gryf parował, zgrzany po galopie, lecz szyję trzymał dumnie podniesioną i nie zdradzał zmęczenia. Dokoła stali rośli ludzie w grubych płaszczach, a za nimi majaczył we mgle kamienny mur. Zdawał się częściowo zburzony, lecz mimo wczesnej pory krzątali się przy nim robotnicy, słychać było stuk młotów, szczęk kielni, skrzyp kół. Tu i ówdzie przez mgłę przebłyskiwały nikłe światła pochodni i latarni. Gandalf pertraktował z ludźmi, którzy mu zastąpili drogę, a przysłuchując się Pippin stwierdził, że mowa właśnie o nim.

- Ciebie, Mithrandirze, znamy – powiedział przywódca ludzi – zresztą ty znasz hasło Siedmiu Bram, wolno ci więc jechać dalej. O twoim towarzyszu wszakże nic nam nie wiadomo. Co to za jeden? Karzeł z gór północy? Nie chcemy w dzisiejszych czasach mieć w swoim kraju obcych gości, chyba że są to mężni i zbrojni wojownicy, na których pomocy i wierności możemy polegać.

- Poręczę za niego przed tronem Denethora – odparł Gandalf. – A co do męstwa, nie trzeba go mierzyć wzrostem. Mój towarzysz ma za sobą więcej bitew i niebezpiecznych przygód niż ty, Ingoldzie, chociaż jesteś od niego dwakroć wyższy. Przybywa prosto ze zdobytego Isengardu, o którego upadku przywozimy wam nowinę; jest bardzo utrudzony, gdyby nie to, zaraz bym go obudził. Nazywa się Peregrin; to mąż wielkiej waleczności.

- Mąż? – z powątpiewaniem rzekł Ingold, a inni zaśmiali się drwiąco.

- Mąż! – krzyknął Pippin, nagle trzeźwiejąc ze snu. – Mąż! Nic podobnego! Jestem hobbitem, nie człowiekiem i nie wojownikiem, chociaż zdarzało mi się wojować, gdy innej rady nie było. Nie dajcie się Gandalfowi zbałamucić!

- Niejeden zasłużony w bojach nie umiałby piękniej się przedstawić – powiedział Ingold. – Cóż to znaczy: hobbit?

- Niziołek – odparł Gandalf, a spostrzegając wrażenie, jakie ta nazwa wywarła na ludziach, wyjaśnił: - Nie, nie ten, lecz jego współplemieniec.

- I towarzysz jego wyprawy – dodał Pippin. – Był też z nami Boromir, wasz rodak; on to mnie ocalił wśród śniegów północy, a potem zginął w mojej obronie stawiając czoło przewadze napastników.

- Bądź cicho! – przerwał mu Gandalf. – Tę żałobną wieść wypada najpierw oznajmić jego ojcu.

- Już się jej domyślamy – odparł Ingold – bo dziwne znaki przestrzegały nas ostatnimi czasy. Skoro tak, jedźcie nie zwlekając do grodu. Władca Minas Tirith zechce pewnie co prędzej wysłuchać tego, kto mu przynosi ostatnie pożegnanie od syna, niechby to był człowiek czy też...

- Hobbit – rzekł Pippin. – Niewielkie usługi mogę oddać waszemu Władcy, lecz przez pamięć dzielnego Boromira zrobię wszystko, co w mojej mocy.

- Bądźcie zdrowi – powiedział Ingold. Ludzie rozstąpili się przed Gryfem, który wszedł zaraz w wąską bramę otwartą w murach. – Obyś wsparł Denethora dobrą radą w godzinie ciężkiej dla niego i dla nas wszystkich, Mithrandirze! – zawołał Ingold. – Szkoda, że znów przynosisz wieści o żałobie i niebezpieczeństwie, jak to jest podobno twoim zwyczajem.

- Rzadko się bowiem zjawiam i tylko wtedy, gdy potrzebna jest moja pomoc – odparł Gandalf. – Jeśli chcesz mojej rady, to sądzę, że za późno bierzecie się do naprawy murów wokół Pelennoru. Przeciw burzy, która się zbliża, najlepszą obroną będzie wam własna odwaga, a także nadzieja, którą wam przynoszę. Nie same tylko złe wieści wiozę! Zaniechajcie kielni, pora ostrzyć miecze!

- Te roboty skończymy dziś przed wieczorem – rzekł Ingold. – Naprawiamy już ostatnią część muru, najmniej zresztą narażoną, bo zwróconą w stronę sprzymierzonego z nami Rohanu. Czy wiesz coś o Rohańczykach? Czy stawią się na wezwanie? Jak sądzisz?

- Tak jest, przyjdą. Ale stoczyli już wiele bitew na waszym zapleczu. Ta droga, podobnie jak wszystkie inne, dziś już nie prowadzi w bezpieczne strony. Czuwajcie! Gdyby nie Gandalf, kruk złych wieści, zobaczylibyście ciągnące od Anorien zastępy Nieprzyjaciela zamiast jeźdźców Rohanu. Nie wiem na pewno, czy tak się mimo wszystko nie stanie. Żegnajcie i pamiętajcie, że trzeba mieć oczy otwarte!

Gandalf wjechał więc w szeroki pas ziemi za Rammas Echor – tak Gondorczycy nazwali zewnętrzny mur, wzniesiony niemałym trudem, gdy Ithilien znalazło się w zasięgu wrogiego cienia. Mur ten miał ponad dziesięć staj długości i odbiegając od stóp gór wracał ku nim zatoczywszy szeroki krąg wokół pól Pelennoru; piękne, żyzne podgrodzie rozpościerało się na wydłużonych zboczach i terasach, które opadały ku głębokiej dolinie Anduiny. W najdalej na północo-wschód wysuniętym punkcie mur odległy był od Wielkich Wrót stolicy o cztery staje; w tym miejscu szczególnie wysoki i potężny, górował na urwistej skarpie ponad pasmem nadrzecznej równiny; tu bowiem na podmurowanej grobli biegła od brodów i mostów Osgiliathu droga przechodząca między warownymi wieżami przez strzeżoną bramę. Na południo-zachodzie odległość między murem a miastem wynosiła najmniej, bo tylko jedną staję; tam Anduina, opływając szerokim zakolem góry Emyn Arnen w południowym Ithilien, skręcała ostro na zachód, a zewnętrzny mur piętrzył się tuż nad jej brzegiem, gdzie ciągnęły się bulwary i przystań Harlond dla łodzi przybywających pod prąd Rzeki z południowych prowincji. Podegrodzie było bogate w pola uprawne i sady, koło domów stały szopy i spichrze, owczarnie i obory; liczne potoki, perląc się, spływały z gór do Anduiny. Niewielu wszakże pasterzy i rolników żyło na tym obszarze, większość ludności Gondoru skupiała się w siedmiu kręgach stolicy lub w wysoko położonych dolinach na podgórzu, w Lossarnach czy też dalej na południe w pięknej krainie Lebennin, nad jej pięciu bystrymi strumieniami. Dzielne plemię osiadło między górami a Morzem. Uważano ich za Gondorczyków, lecz mieli w żyłach krew mieszaną, byli przeważnie krępej budowy i smagłej cery; wywodzili się od dawno zapomnianego ludu, który żył w cieniu gór za Czarnych Lat, przed nastaniem królów. Dalej jeszcze, w lennej krainie Belfalas mieszkał w zamku Dol Amroth nad Morzem książę Imrahil, potomek wielkiego rodu, a całe jego plemię rosłych ludzi miało oczy szarozielone jak morskie fale.

              Gandalf jechał czas jakiś, aż niebo rozwidniło się zupełnie, Pippin zaś, wybity wreszcie ze snu, rozglądał się wkoło. Po lewej ręce widział tylko jezioro mgieł wzbijających się ku złowrogim cieniom wschodu, po prawej natomiast spiętrzony od zachodu łańcuch górski urywał się nagle, jak gdyby kształtująca ten teren potężna Rzeka przerwała olbrzymią zaporę i wyżłobiła szeroką dolinę, która miała się stać później polem bitew i kością niezgody. Tam zaś, gdzie Białe Góry, Ered Nimrais, kończyły się, ujrzał Pippin wedle zapowiedzi Gandalfa ciemną bryłę góry Mindolluiny, fioletowe cienie w głębi wysoko położonych wąwozów i strzelistą ścianę bielejącą w blasku wstającego dnia. Na wysuniętym ramieniu tej góry stało miasto, strzeżone przez siedem kręgów kamiennych murów, tak stare i potężne, że zdawało się nie zbudowane, lecz wyrzeźbione przez olbrzymów w kośćcu ziemi.

              Pippin patrzał z podziwem, gdy nagle szare mury zbielały i zarumieniły się od porannej zorzy, słońce wychynęło nad cienie wschodu i wiązka promieni objęła gród. Hobbit krzyknął z zachwytu, bo wieża Ektheliona, wystrzelająca pośród ostatniego i najwyższego obrębu murów, rozbłysła na tle nieba jak iglica z pereł i srebra, smukła, piękna, kształtna, uwieńczona szczytem iskrzącym się jak kryształ. Z blanków powiały białe chorągwie trzepocząc na rannym wietrze, a z wysoka i z daleka dobiegł głos dźwięczny jakby srebrnych trąb.

              Tak Gandalf i Peregrin o wschodzie słońca wjechali pod Wielkie Wrota Gondoru i żelazne drzwi otwarły się przed Gryfem.

- Mithrandir! Mithrandir! – zawołali ludzie. – A więc burza jest naprawdę już blisko.

- Burza nadciąga – odparł Gandalf. – Przylatuję na jej skrzydłach. Muszę stanąć przed waszym władcą Denethorem, póki trwa jego namiestnictwo. Cokolwiek bowiem się zdarzy, zbliża się koniec Gondoru takiego, jaki znaliście dotychczas. Nie zatrzymujcie mnie!

Ludzie na rozkaz posłusznie odstąpili od niego i nie zadawali więcej pytań, chociaż ze zdziwieniem przyglądali się hobbitowi siedzącemu przed nim na siodle, a także wspaniałemu wierzchowcowi. Mieszkańcy grodu nie używali bowiem koni i rzadko widywano je na ulicach, chyba że niosły gońców Denethora. Toteż ludzie mówili między sobą:

- To z pewnością koń ze sławnych stajen króla Rohanu. Może Rohirrimowie wkrótce przybędą na pomoc.

Gryf tymczasem dumnie stąpał po długiej, krętej drodze pod górę.

Gród Minas Tirith rozsiadł się na siedmiu poziomach, z których każdy wrzynał się w zbocze góry i otoczony był murem, w każdym zaś murze była brama. Pierwsza, Wielkie Wrota, otwierała się w dolnym kręgu murów od wschodu, następna odsunięta była nieco na południe, trzecia – na północ, i tak dalej, aż po szczyt, tak że brukowana droga wspinająca się ku twierdzy przecinała stok zygzakiem to w tę, to w drugą stronę. Ilekroć zaś znalazła się nad Wielkimi Wrotami, wchodziła w sklepiony tunel, przebijający olbrzymi filar skalny, którego potężny, wystający blok dzielił wszystkie kręgi grodu z wyjątkiem pierwszego. Częściowo ukształtowała tak górę sama przyroda, częściowo praca i przemyślność ludzi sprzed wieków, dość że na tyłach rozległego dziedzińca za Wrotami piętrzył się bastion kamienny, ostrą niby kil statku krawędzią zwrócony ku wschodowi. Wznosił się aż do najwyższego kręgu, gdzie wieńczyła go obmurowana galeria; obrońcy twierdzy mogli więc jak załoga olbrzymiego okrętu z bocianiego gniazda spoglądać z wysoka na Wrota, leżące o siedemset stóp niżej. Wejście do twierdzy również otwierało się od wschodu, lecz było wgłębione w rdzeń skały; stąd długi, oświetlony latarniami skłon prowadził pod Siódmą Bramę. Za nią dopiero znajdował się Najwyższy Dziedziniec i Plac Wodotrysku u stóp Białej Wieży. Wieża ta, piękna i wyniosła, mierzyła pięćdziesiąt sążni od podstawy do szczytu, z którego flaga Namiestników powiewała na wysokości tysiąca stóp ponad równiną. Była to doprawdy potężna warownia, nie do zdobycia dla największej nawet nieprzyjacielskiej armii, jeśli w murach znaleźli się ludzie zdolni do noszenia broni; napastnicy mogliby wtargnąć łatwiej od tyłu, wspinając się po niższych od tej strony zboczach Mindolluiny, aż na wąskie ramię, które łączyła Górę Straży z głównym masywem. Lecz ramię to, wzniesione do wysokości piątego muru, zagradzały mocne szańce wsparte o urwistą, przewieszoną nad nim ścianę skalną. Tutaj w sklepionych grobowcach spoczywali dawni królowie i władcy, na zawsze milczący między górą a wieżą.

 

P

ippin z coraz większym podziwem patrzał na ogromne kamienne miasto; nawet we śnie nie widział dotąd nic równie wielkiego i wspaniałego. Ten gród był od Isengardu nie tylko rozleglejszy i potężniejszy, lecz znacznie piękniejszy. Niestety, wszystkie oznaki wskazywały, że podupadał z roku na rok, i żyła w nim już teraz ledwie połowa ludzi, których by mógł wygodnie pomieścić. Na każdej ulicy jeźdźcy mijali wielkie domy i dziedzińce, a nad łukami bram Pippin spostrzegał rzeźbione pięknie litery dziwnego i starodawnego pisma; domyślał się, że to nazwiska dostojnych mężów i rodów, zamieszkujących tu niegdyś; teraz siedziby ich stały opuszczone, na bruku wspaniałych dziedzińców nie dźwięczały niczyje kroki, głos żaden nie rozbrzmiewał w salach, ani jedna twarz nie ukazywała się w drzwiach czy też w pustych oknach. Wreszcie znaleźli się przed Siódmą Bramą, a ciepłe słońce, to samo, które lśniło za Rzeką, gdy Frodo wędrował dolinkami Ithilien, błyszczało tu na gładkich ścianach, na mocno osadzonych w skale filarach i na ogromnym sklepieniu, którego zwornik wyrzeźbiony był na kształt ukoronowanej, królewskiej głowy. Gandalf zeskoczył z siodła, bo koni nie wpuszczano do wnętrza twierdzy, a Gryf, zachęcony łagodnym szeptem swego pana, pozwolił się odprowadzić na bok.

              Strażnicy u bramy mieli czarne płaszcze, a hełmy niezwykłe, bardzo wysokie, nisko zachodzące na policzki i ciasno obejmujące twarze; hełmy te, ozdobione nad skronią białym skrzydłem mewy, błyszczały jak srebrne płomienie, były bowiem wykute ze szczerego mithrilu i stanowiły dziedzictwo z dni dawnej chwały. Na czarnych pancerzach widniało wyhaftowane białym jak śnieg jedwabiem kwitnące drzewo, a nad nim srebrna korona i gwiazdy. Był to tradycyjny strój potomków Elendila i nikt go już nie nosił w Gondorze prócz strażników twierdzy pilnujących wstępu na Plac Wodotrysku, gdzie ongi rosło Białe Drzewo.

              Wieść o przybyciu gości musiał ich zapewne wyprzedzić, bo otwarto bramę natychmiast, o nic nie pytając. Gandalf szybkim krokiem wszedł na wybrukowany białymi płytami dziedziniec. Urocza fontanna tryskała tu w blasku porannego słońca; otaczała ją świeża zieleń, lecz pośrodku, schylone nad basenem, stało Martwe Drzewo, a krople smutnie spadały z jego nagich, połamanych gałęzi z powrotem w czystą wodę.

              Pippin zerknął  na nie, spiesząc za Gandalfem. Wydało mu się ponure i zdziwił się, że zostawiono uschnięte drzewo w tak porządnie utrzymanym otoczeniu.

„Siedem gwiazd, siedem kamieni i jedno białe drzewo”.

Przypomniał sobie te słowa, wyszeptane kiedyś przez Gandalfa. Lecz już stał u drzwi wielkiej sali pod jaśniejącą wieżą; w ślad za Czarodziejem minął rosłych, milczących odźwiernych i znalazł się w chłodnym, cienistym, dzwoniącym echami wnętrzu kamiennego domu. W długim, pustym, wyłożonym płytami korytarzu Gandalf po cichu przemówił do Pippina:

- Rozważaj każde słowo, mości Peregrinie! Nie miejsce to i nie pora na hobbickie gadulstwo. Theoden to dobrotliwy staruszek. Denethor jest z innej zgoła gliny, dumny i przebiegły, znacznie też wspanialszego rodu i możniejszy, chociaż nie tytułują go królem. Będzie przede wszystkim zwracał się do ciebie i zada ci mnóstwo pytań, skoro możesz mu wiele powiedzieć o jego synu Boromirze. Kochał go bardzo, może za bardzo; tym bardziej, że wcale do siebie nie byli podobni. Lecz zapewne użyje osłony miłości, żeby dowiedzieć się wszystkiego, co chce, licząc, że łatwiej się tego dowie od ciebie niż ode mnie. Nie mów nic ponad to, co konieczne, a zwłaszcza nie wspominaj o misji Froda. Ja sam to wyjaśnię we właściwej chwili. Jeśli się da, nie mów też nic o Aragornie.

- Dlaczego? Co zawinił Obieżyświat? – szepnął Pippin. – Chciał przecież także przyjść tutaj, prawda? I niechybnie wkrótce zjawi się we własnej osobie.

- Może, może – odparł Gandalf. – Jeśli się jednak zjawi, nadejdzie pewnie inną drogą, niż myślimy, inną, niż myśli sam Denethor. Tak będzie lepiej. W każdym razie nie my zapowiemy jego przybycie. Gandalf zatrzymał się przed wysokimi drzwiami z polerowanego metalu.

- Widzisz, mój Pippinie, brak mi czasu na wykład z historii Gondoru, chociaż wielka szkoda, żeś się czegoś więcej nie nauczył za młodu, zamiast plądrować ptasie gniazda po drzewach i wagarować w lasach Shire’u. Posłuchaj jednak mojej rady. Nie byłoby mądrze przynosząc potężnemu władcy wieść o śmierci spadkobiercy opowiadać szeroko o bliskim nadejściu kogoś, kto – jeśli przyjdzie – ma prawo zażądać tronu. Zrozumiałeś?

- Tronu? – powtórzył oszołomiony Pippin.

- Tak jest – rzekł Gandalf. – Jeżeli dotychczas wędrowałeś po świecie z zatkanymi uszami i uśpionym umysłem, obudź się wreszcie!

I zapukał do drzwi.

 

D

rzwi się otwarły, lecz nikogo za nimi nie było. Pippin ujrzał ogromną salę. Światło docierało do niej przez okna, głęboko wcięte w grube mury dwóch bocznych naw, odgrodzonych od środkowej rzędami wysmukłych kolumn podpierających strop. Kolumny z litego czarnego marmuru rozkwitały u szczytów kapitelami wyrzeźbionymi w dziwne postacie zwierząt i liście osobliwego kształtu. Wysoko w górze ogromne sklepienie połyskiwało w półmroku matowym złotem, inkrustowanym w różnobarwny deseń. W tej długiej, uroczystej sali nie było zasłon ani dywanów, żadnych tkanin ani drewnianych sprzętów, tylko pomiędzy kolumnami mnóstwo milczących posągów wykutych w zimnym kamieniu.

              Pippin nagle przypomniał sobie wyciosane w skale Argonath pomniki i z trwożną czcią spojrzał w perspektywę tego szpaleru dawno zmarłych królów. W głębi, wzniesiony na kilku stopniach stał wysoki tron pod baldachimem z marmuru rzeźbionym na kształt ukoronowanego hełmu. Za nim na ścianie mozaika z drogocennych kamieni przedstawiała kwitnące drzewo. Tron był pusty. U podnóża wzniesienia, na najniższym stopniu, szerokim i wysokim, umieszczono kamienny fotel, czarny i gładki, a na nim siedział stary człowiek ze spuszczonymi oczyma. W ręku trzymał białą różdżkę opatrzoną złotą gałką. Nie podniósł wzroku. Dwaj przybysze z wolna szli ku niemu, aż stanęli o trzy kroki przed kamiennym fotelem. Wówczas Gandalf przemówił:

- Witaj, Władco i Namiestniku Minas Tirith, Denethorze, synu Ektheliona! Przynoszę ci radę i wieści w tej ciężkiej godzinie.

Dopiero wtedy stary człowiek dźwignął głowę. Pippin zobaczył rzeźbioną pięknie twarz, dumne rysy, cerę koloru kości słoniowej, długi, orli nos pomiędzy ciemnymi, głęboko osadzonymi oczyma. Wydała mu się bardziej podobna do Aragorna niż do Boromira.

- Godzina jest zaprawdę ciężka – rzekł starzec – a ty masz zwyczaj zjawiać się w takich właśnie chwilach, Mithrandirze. Lecz chociaż wszystkie znaki zwiastują nam, że wkrótce los Gondoru się przesili, mniej ciąży mojemu sercu ta sprawa niźli własne nieszczęście. Powiedziano mi, żeś przywiózł kogoś, kto był świadkiem zgonu mojego syna. Czy to ten twój towarzysz?

- Tak jest – odparł Gandalf. – Jeden z dwóch świadków. Drugi został u boku Theodena, króla Rohanu, i niebawem zapewne też przybędzie. Są to, jak widzisz, niziołki, lecz żaden z nich nie jest tym, o którym mówi przepowiednia.

- Bądź co bądź niziołki – posępnie stwierdził Denethor – a niezbyt miła jest dla mnie ta nazwa, odkąd złowieszcze słowa zakłóciły spokój tego dworu i popchnęły mojego syna do szaleńczej wyprawy, w której znalazł śmierć. Mój Boromir! Jakże nam go dzisiaj brak! To Faramir powinien był iść zamiast niego.

- I poszedłby chętnie – rzekł Gandalf. – Nie bądź niesprawiedliwy w swoim żalu. Boromir domagał się tej misji dla siebie i za nic nie zgadzał się, by go ktoś inny zastąpił. Miał charakter władczy, zagarniał to, czego pragnął. Długo wędrowałem w jego towarzystwie i dobrze go poznałem. Ale mówisz o jego śmierci. Więc ta wiadomość doszła do ciebie wcześniej niż my?

- Doszło do moich rąk to – powiedział Denethor i odkładając różdżkę podniósł ze swych kolan przedmiot, w który się wpatrywał, gdy goście zbliżali się do tronu. W każdej ręce trzymał połowę dużego, pękniętego na dwoje, bawolego rogu, okutego srebrem.

- To róg, który Boromir nosił zawsze przy sobie! – wykrzyknął Pippin.

- Tak jest – rzekł Denethor. – W swoim czasie i ja go nosiłem, jak wszyscy pierworodni synowie w moim rodzie od zamierzchłych czasów, jeszcze sprzed upadku królów, od czasów, gdy Vorondil, ojciec Mardila, polował na białe bawoły Arawa na dalekich stepach Rhun. Trzynaście dni temu usłyszałem znad północnego pogranicza ściszony głos tego rogu, potem zaś Rzeka przyniosła mi go, lecz złamany; nigdy już więcej nie zagra. – Denethor umilkł i zapadła posępna cisza. Nagle zwrócił czarne oczy na Pippina. – Co powiesz na to, niziołku?

- Trzynaście dni temu... – wyjąkał Pippin. – Tak, to się zgadza. Stałem przy nim, gdy zadął w róg. Lecz pomoc nie nadeszła. Tylko nowe bandy orków.

- A więc byłeś przy tym – rzekł Denethor patrząc pilnie w twarz hobbita. – Opowiedz mi wszystko. Dlaczego pomoc nie nadeszła? Jakim sposobem ty ocalałeś, a poległ Boromir, mąż tak wielkiej siły, mając tylko garść orków przeciw sobie?

Pippin zaczerwienił się i zapomniał o strachu.

- Najsilniejszy mąż zginąć może od jednej strzały – odparł – a Boromira przeszył cały rój strzał. Gdy go ostatni raz widziałem, osunął się pod drzewo i wyciągał ze swojego boku czarnopióry grot. Co do mnie, omdlałem w tym momencie i wzięto mnie do niewoli. Później już nie widziałem Boromira i nic więcej o nim nie słyszałem. Ale czczę jego pamięć, bo to był mężny człowiek. Umarł, żeby nas ocalić, mnie i mego współplemieńca Meriadoka; żołdacy czarnego Władcy porwali nas obu i powlekli w lasy. Chociaż nie zdołał nas obronić, nie umniejsza to mojej wdzięczności.

Pippin spojrzał Denethorowi prosto w oczy, bo zbudziła się w nim jakaś dziwna duma i zranił go ton wzgardy czy podejrzenia w zimnym głosie starca.

- Wiem, że tak możnemu władcy ludzi nie na wiele się przydadzą usługi hobbita, niziołka z dalekiego północnego kraju, lecz to, na co mnie stać, ofiarowuję ci na spłatę mego długu.

I odrzucając z ramion szary płaszcz Pippin dobył mieczyka, by złożyć go u nóg Denethora.

              Nikły uśmiech, jak chłodny błysk słońca w zimowy wieczór, przemknął po starczej twarzy; Denethor spuścił jednak głowę i wyciągnął rękę odkładając na bok szczątki Boromirowego rogu.

- Podaj mi swój oręż! – rzekł. Pippin podniósł mieczyk i podał władcy rękojeścią do przodu.

- Skąd go masz? – spytał Denethor. – Wiele, wiele lat przetrwała ta stal. To niewątpliwie ostrze wykute przez nasze plemię na północy w niepamiętnej przeszłości.

- Broń ta pochodzi z Kurhanów, które wznoszą się na pograniczu mojego kraju – odparł Pippin. – Lecz dziś mieszkają tam jedynie złośliwe upiory i wolałbym o nich nie mówić więcej.

- Dziwne legendy krążą o was – rzekł Denethor. – Raz jeszcze sprawdza się przysłowie, że nie należy sądzić człowieka – lub niziołka – po pozorach. Przyjmuję twoje usługi. Niełatwo cię bowiem nastraszyć słowami i umiesz przemawiać dworną mową, chociaż brzmi ona niezwykle w uszach ludów południa. Nadchodzą czasy, gdy potrzebni nam będą pomocnicy rycerskich obyczajów, mali czy wielcy. Przysięgnij mi teraz wierność.

- Ujmij rękojeść miecza – pouczył hobbita Gandalf – i powtarzaj za Denethorem przysięgę, jeśli nie zmieniłeś postanowienia.

- Nie zmieniłem – rzekł Pippin.

Starzec położył mieczyk na swych kolanach i zaczął recytować formułę przysięgi, Pippin zaś, z ręką na gardzie, powtarzał z wolna słowo po słowie.

...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • paulink19.keep.pl