, J. DobraczyĹ„ski - CieĹ„ Ojca, ebooki różne, pobierz pdf 

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Cień Ojca
Jan Dobraczyński
... Dobrze jest mówić o Jej przywilejach,
ale przede wszystkim trzeba móc Ją
naśladować.
Ona woli, gdy Ją naśladujemy, niż gdy
podziwiamy,
a Jej życie było takie proste...
A ileż trudów, ile zawodów!
Ile razy ludzie robili wyrzuty dobremu św.
Józefowi.
Ile razy nie chcieli zapłacić za jego pracę.
Bylibyśmy bardzo zdumieni,
gdybyśmy wiedzieli, ile oni cierpieli...
Św. Teresa od Dzieciątka
Jezus
Część pierwsza
Żona
1
Żar południowego słońca, wtłoczony w ciasną uliczkę, wydawał się aż gęsty.
Pobielone mury płonęły oślepiającym blaskiem. Mały osiołek przywiązany do odartego
z kory pnia akacji zwiesił żałośnie głowę i tylko gniewnie uderzał po bokach ogonem,
gdy mu zbytnio dokuczały muchy. Obok niego dwoje dzieci, przykucniętych na drodze,
bawiło się w piasku. Chociaż zajęte były zabawą, gdy drogą przechodził wysoki,
barczysty mężczyzna, chłopiec wyprostował się i powiedział:
– Pokój z tobą, wuju Józefie.
– I z tobą pokój, Judo – odpowiedział mężczyzna.
Na chwilę zatrzymał się przy dzieciach. Poklepał przyjaźnie po ramionach
chłopca i uśmiechnął się do dziewczynki, która pozostała przykucnięta i tylko z dołu
patrzyła na mężczyznę wielkimi czarnymi oczami.
– Z tobą także, Saro – rzucił małej.
Ruszył dalej. Szedł wolno, zatopiony w myślach. Dzieci obróciły głowy i patrzyły
za nim.
Zatrzymał się przy furtce w murze. Zanim ją przekroczył, zamknął na chwilę oczy
i wyszeptał: „Baruk ata Adonaj, melek ha olam”. Była to jedna z berak, które odmawiało
się w ciągu dnia, przy różnych okazjach; tę należało odmawiać przed postawieniem
ważnego kroku. Potem dopiero pchnął skrzypiącą, dobrze sobie znaną, furtkę. Sam ją
kiedyś zrobił.
Za furtką był miły cień i aromatyczna woń rozgrzanych słońcem liści i traw.
Obok muru szło się wąskim przejściem do ogrodu. Niby dach rozpinały się nad nim
gałęzie potężnej sykomory. Wokół narosłego węzłami kory pnia znajdował się mały
placyk. Słońce ściekało na ziemię przez liście i siało drgającymi plamami blasku.
Niegdyś, gdy był dzieckiem, ten placyk wydawał mu się duży – można się tu było bawić.
Dziś śmieszył małością.
Człowiek, który leżał na posłaniu pod drzewem, był nakryty mimo skwaru
pasiastą derką. Już z daleka słychać było jego ciężki, sapiący oddech. Józef podszedł
bliżej, nachylił się nad leżącym. Stary mężczyzna drzemał. Białe, przerzedzone włosy
unosiły się nad czaszką niby poderwany wiatrem puch. Usta, w których zostało tylko
kilka zębów, miał rozchylone, wargi zagubione wśród białego zarostu. Dłonie
o nabrzmiałych żyłach leżały na derce i lekko drżały. Stary człowiek miał na palcu gruby,
niekształtny pierścień, obwiązany nitką, aby się nie zsunął.
Cofnął się, przysiadł na niskim stołeczku, zdecydowany cierpliwie zaczekać na
obudzenie się śpiącego. Wokoło panowała cisza, żadne szelesty nie odzywały się wśród
liści. Ptaki zasnęły w gałęziach. Nieruchome, jakby zrobione z gliny, jaszczurki
wygrzewały się na słońcu. Czasami nagle traciły swą nieruchomość i szybko, bez
najmniejszego dźwięku, przebiegały z miejsca na miejsce, by znowu zastygnąć
w bezruchu. Jedynie ukryte w trawie cykady odmierzały czas swym strzykaniem.
Z dłońmi wspartymi na rozstawionych kolanach zaczął odmawiać nową berakę: „Bądź
błogosławiony, wieczny Panie, Władco wszechświata, za to, że zsyłasz swemu ludowi
ciszę, abyśmy mogli myśleć o Tobie i czcić Twoją wolę...”
Od najmłodszych lat kochał ciszę. Cisza mówiła do niego dobitniej niż głosy.
Żądała wciąż tego samego: czekania. Obok biegło życie – niespokojne i hałaśliwe.
Padało tyle słów niepotrzebnych, tyle skarg nieprzemyślanych, tyle zapewnień, które
naprawdę nic nie znaczyły... Tkwił w tym nurcie ze swoją ciszą, niby kamień w korycie
potoku. Czekał – choć właściwie nie wiedział, na co czeka. Czekał na to, co mu miała
powiedzieć cisza.
Co wieczór – gdy minął czas upału – na placu za wsią rozlegały się bębenki
i fletnie. Młodzież schodziła się na zabawy i tańce. Biegli na nie także młodsi bracia
Józefa. Z daleka dochodziły do niego wesołe głosy, śmiechy, klaskanie...
Nie towarzyszył braciom nigdy. To nie znaczyło, że nic go do zabawy nie
ciągnęło. Był przecież młodym mężczyzną. Przychodziły chwile pokusy. Wezwania
ciszy walczyły z wezwaniami serca. Ale cisza zawsze zwyciężała.
Dni płynęły wypełnione pracą w warsztacie. Pracę przegradzały chwile
odmawianych berak. W szabat, we dni wspólnych modlitw szedł do synagogi. Gdy
przychodził jego dzień, nakładał taliss, wstawał z miejsca, podchodził do pulpitu, brał
z rąk hazzana święty rulon Tory nawinięty na drewniany wałek. Odczytywał mocnym
głosem właściwą paraszę, obrócony twarzą w stronę, gdzie wznosiła się wciąż jeszcze
niewykończona świątynia.
W warsztacie miał zawsze wiele roboty. Nigdy nie brakło ludzi przychodzących
z zamówieniami. Był szeroko znany z solidności i zręczności. A przy tym za robotę nie
żądał wiele. Podczas układów z zamawiającym nie było nigdy targów. Wiedziano, że gdy
ustalił cenę, odpowiada ona prawdziwej wartości materiału i skromnej należności za
pracę. Dotrzymywał także obiecanego terminu.
W jego warsztacie ciągle świergotał hebel i stukał młot. Rozlegały się także
często głosy dziecinne. On – człowiek milczący – lubił dzieci i chętnie z nimi rozmawiał.
Sprawy dziecinne interesowały go więcej niż sprawy dorosłych. W warsztacie zawsze
znajdowała się gromadka małych widzów. Patrzyli, jak pracuje, pytali go, a on im
odpowiadał. Czasami przywoływał chłopca, wkładał mu w rękę piłkę albo hebel.
Pokazywał, jak trzymać, jak władać narzędziem. Dawał do obróbki kawał drewna.
Czasami chwalił i klepał życzliwie zręcznego ucznia, czasami kiwał głową i tłumaczył
popełnione błędy. Wszystkie dzieci we wsi nazywały go wujem. Zresztą przynależał mu
ten tytuł jako najstarszemu przedstawicielowi rodu.
Furtka, przez którą przyszedł, skrzypnęła. Zobaczył w przejściu pod ścianą
zbliżających się mężczyzn. Szli wolno, z powagą, ubrani bogato w nietutejsze stroje
i inaczej niż wszyscy mieli przycięte brody. Na ich płaszczach nie było przepisanych
przez Prawo chwastów – cici. Obaj należeli do rodu, ale przed laty opuścili rodzinną wieś
i zamieszkali daleko, w Antiochii. Stali się bogatymi kupcami. Dziś przybyli
w odwiedziny do rodzinnego gniazda.
Skłonili się Józefowi, a on odpowiedział na ich ukłon.
– Pokój z wami.
– Pokój z tobą. Jesteś pewno Józefem synem Jakuba? – zapytał jeden
z przybyłych.
– Jest tak, jak powiedziałeś.
– Rozmawialiśmy wczoraj z twoim ojcem. Zapragnął, abyśmy przyszli jeszcze
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • paulink19.keep.pl