, J.R.R. Tolkien - Kowal z Podlesia Większego, książki, książki, ebook, pdf 

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
 J.R.R TolkienKowal z Podlesia Większego

 

 

Dzieła tolkienowskie

w Wydawnictwie AMBER

Kowal z Podlesia Większego Przygody Toma Bombadiia Rudy Dźil i jego pies Silmarillion Zagadki tolkienowskie

w przygotowaniu

Pan Gawen i Zielony Rycerz Pierścień Tolkiena

TOLKIEN

Przekład Maria Skibniewska

 

Tytuł oryginału SMITH OF WOOTTON MAJOR

Projekt graficzny okładki DARIUSZ WIŚNIEWSKI

Redakcja merytoryczna MIROSŁAW GRABOWSKI

Korekta HANNA RYBAK

Skład WYDAWNICTWO AMBER

Copyright © George Allen & Unwin Hyman Ltd. 1967 This edition published by arrangements with Harper Collins Publishers Ltd, London

Copyright 1990 Frank Richard Williamson and Christopher Reuel Tolkien, executors ofthe Estate ofthe łatę John Ronald Reuel Tolkien

For the Polish edition

© Copyright by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. 1997 For the Polish text © Copyright by Rafa) Skibiński

ISBN 83-7169-513-6

Kiedyś - niezbyt dawno temu dla ludzi obdarzonych długą pamięcią i niezbyt daleko dla tych, którzy mają długie nogi -była wieś, nie bardzo duża, lecz nazywana Podlesie Większe, ponieważ w odległości kilku mil od niej kryło się w kępie drzew Podlesie Mniejsze. Wieś była w swoim czasie zamożna i mieszkało tam sporo ludzi dobrych, sporo złych i sporo średnich, jak wszędzie.

Wieś ta była na swój sposób niezwykła, słynęła bowiem w całej okolicy z biegłych w

zawodzie rzemieślników, a szczególnie ze znakomitej kuchni. Miała ogromną Kuchnię, należącą do rady gromadzkiej, a urzędujący tam Kuchmistrz cieszył się ogólnym poważaniem. Kuchnia oraz dom Kuchmistrza przytykały do świetlicy gromadzkiej, największego i najpiękniejszego budynku we wsi. Zbudowano go z solidnego kamienia i solidnego dębu i utrzymywano starannie, chociaż już go nie malowano i nie zdobiono złoceniami jak niegdyś; w świetlicy odbywały się zebrania, narady, publiczne bankiety i rodzinne uroczystości. Kuchmistrz miał pełne ręce roboty, bo przy każdej takiej okazji musiał przyrządzać odpowiednie dania. Uczty wyprawiano często i w różnych porach roku, a za „odpowiednie” uważano dania liczne, obfite i tłuste.

Ze szczególnym upragnieniem czekali wszakże wszyscy na pewien festyn, jedyny w ciągu zimy, trwający przez cały tydzień i kończący się o zachodzie słońca ostatniego dnia zabawą zwaną „Biesiadą grzecznych dzieci”. Zapraszano na nią tylko nielicznych gości. Niewątpliwie pomijano niektórych godnych tego zaszczytu”, a znowu innych,

wcałe na to nie zasługujących, zapraszano przez pomyłkę, tak to już jest na świecie, nawet gdy organizatorzy bardzo się starają robić wszystko jak najlepiej. Tak czy inaczej, o uczestnictwie w tej zabawie rozstrzygała głównie data narodzin dziecka, bo biesiada taka odbywała się raz na dwadzieścia cztery lata i zapraszano tylko dwudziestu czterech gości. Okazja ta wymagała od Kuchmistrza specjalnego wysiłku i musiał prócz mnóstwa innych przysmaków podawać na deser Wielki Tort. Od tego, czy tort udał się bardziej czy mniej wspaniale, zależała sława Kuchmistrza, bo prawie żaden z nich nie pełnił swoich funkcji tak długo, by mieć sposobność popisania się tym arcydziełem więcej niż raz w życiu.

Kiedyś jednak urzędujący Kuchmistrz zaskoczył wszystkich, zrobił bowiem coś, co się jeszcze nigdy przedtem nie zdarzyło:

oznajmił, że potrzebuje urlopu, i wyruszył w drogę nie wiadomo dokąd, a po kilku miesiącach wrócił bardzo zmieniony. Zawsze był poczciwy i cieszył się, gdy inni się bawili, lecz sam miał usposobienie poważne

i mało mówił. Teraz poweselał, często żartował lub rozśmieszał ludzi figlami, a podczas uczt śpiewał wraz z biesiadnikami wesołe piosenki, co wcale nie należało do obowiązków Kuchmistrza. Ku wielkiemu zdumieniu mieszkańców wsi przyprowadził też z sobą terminatora.

Nikogo nie dziwiło, że chciał mieć ucznia. To było zgodne ze zwyczajami. Każdy Kuchmistrz we właściwym czasie wybierał sobie terminatora i uczył go wszystkiego, co sam umiał. W miarę jak im obu przybywało lat, uczeń przejmował coraz bardziej odpowiedzialne zadania, tak że gdy mistrz odchodził na emeryturę lub na tamten świat, mógł go zastąpić i odziedziczyć jego godność. Ale ten Kuchmistrz nie okazywał ochoty, żeby przyjąć kogoś na naukę. „Nic pilnego” -mawiał. Albo: „Oczy mam otwarte, rozglądam się, jak znajdę kogoś odpowiedniego, to go wezmę do terminu”. Teraz niespodziewanie przyprowadził z sobą obcego spoza wioski, niemal dzieciaka jeszcze. Chłopiec był zwinniejszy i bystrzejszy niż większość jego miejscowych rówieśników i bardzo grzeczny, a głos miał dźwięczny i przyjemny, lecz wydawał się niedorzecznie młody, nie dorosły

jeszcze do takiej pracy: wyglądał na niewiele więcej niż dziesięć lat. Jednakże wybór terminatora należał do Kuchmistrza, nikt nie miał prawa wtrącać się w jego sprawy, chłopiec więc został we wsi i kwaterował w domu Kuchmistrza, dopóki nie dorósł do wieku, gdy mógł sobie poszukać samodzielnego mieszkania. Ludzie przywykli do jego obecności, a kilku rówieśników nawet się z nim zaprzyjaźniło. Przyjaciele i Kucharz mówili mu po imieniu: Alf - inni nazywali go po prostu Terminatorem.

W trzy lata później Kuchmistrz zgotował gromadzie wioskowej nową niespodziankę. Pewnego wiosennego ranka zdjął z głowy wysoką białą czapkę, złożył porządnie śnieżny fartuch, powiesił na kołku białą bluzę, i odszedł zabierając tylko tęgi jesionowy kij i mały worek. Pożegnał się z Terminatorem, lecz nikt poza tym nie był świadkiem jego odejścia.

- Do widzenia, Alfie - powiedział. -Zostawiam ci Kuchnię, pracuj jak potrafisz najlepiej, a wiem, że potrafisz doskonale. Mam nadzieję, że wszystko pójdzie gładko. Jeśli się kiedyś spotkamy, opowiesz mi, co się tu działo po moim odejściu. Zawiadom ludzi, że wybrałem się znów na urlop, ale tym razem nie zamierzam wrócić.

Wielkie powstało we wsi poruszenie, gdy Terminator ogłosił tę nowinę ludziom, którzy zebrali się w Kuchni.

- Kto słyszał tak postępować! -wykrzykiwali. - Ani nas nie uprzedził, ani się nie pożegnał! Co teraz zrobimy? Nie zostawił następcy...

Wśród tych narzekań nikomu do głowy nie przyszło, żeby Terminatora awansować na Kuchmistrza. Chłopak wprawdzie wyrósł, ałe wciąż wyglądał bardzo młodo, a zresztą praktykował zaledwie od trzech lat.

W końcu z braku lepszego kandydata mianowano Kuchmistrzem pewnego człowieka ze wsi, który umiał jako tako gotować, przynajmniej skromne dania. Za młodu nieraz pomagał w Wielkiej Kuchni, gdy był tam nawał roboty, lecz Mistrz go nie lubił i nie chciał przyjąć do terminu. Był to solidny mężczyzna, miał żonę i dzieci i dbał o pieniądze.

- Ten przynajmniej nie opuści nas bez uprzedzenia - mówiono - a skromna kuchnia bądź co bądź lepsza niż żadna. Do uroczystości Wielkiego Tortu mamy jeszcze siedem lat, przez ten czas Kuchmistrz nabierze wprawy i chyba sobie poradzi.

Kołek - bo tak się ten człowiek nazywał - bardzo był rad z takiego obrotu sprawy. Od dawna marzył o godności Kuchmistrza i nie wątpił, że sprosta swoim nowym obowiązkom. Nieraz przedtem, gdy się znalazł sam w Kuchni, przymierzał wysoką białą czapkę i przeglądając się w polerowanej patelni mruczał do siebie:

- Moje uszanowanie, Mistrzu! Do twarzy ci w tej czapce, a pasuje, jakby ją specjalnie na twoją miarę zrobiono! Mam nadzieję, że powiedzie ci się świetnie.

Wszystko rzeczywiście szło niezgorzej, bo Kołek na początku bardzo się starał i miał terminatora do pomocy: podpatrując go ukradkiem wiele się od chłopca nauczył, chociaż nigdy by się do tego nie przyznał. Czas płynął, zbliżała się data Festynu Dwudziestu Czterech i Kuchmistrz musiał pomyśleć o swoim Wielkim Torcie. W skrytości serca niepokoił się, bo wprawdzie po siedmiu latach praktyki umiał już nieźle piec ciasto i ciastka na mniej ważne okazje, wiedział jednak, że Wielki Tort to zupełnie inna sprawa:

wszyscy z ciekawością tego dzieła oczekują i będą je surowo oceniali. Trzeba było zadowolić nie tylko dzieci, bo wedle zwyczaju, dorośli, którzy pomagali w przygotowaniach do uroczystości, dostawali drugi tort, mniejszy, ale zrobiony z tych samych składników i w ten sam sposób. Liczono przy tym, że Kuchmistrz nie powtórzy dzieła żadnego ze swoich poprzedników, lecz wymyśli coś zupełnie nowego i niespodziewanego.

Kołek uważał, że Wielki Tort przede wszystkim powinien być bardzo słodki i bogaty; postanowił też, że cały będzie oblany lukrem (co Terminator umiał robić nadzwyczaj zręcznie). „W ten sposób będzie wyglądał ładnie i czarodziejsko” - myślał. Nie znał zbyt dobrze gustu dzieci, ale wiedział, że lubią słodycze i czarodziejskie bajki. Sam od dawna wyrósł z upodobania do baśni, przepadał jednak w dalszym ciągu za słodyczami.

- Tort ma wyglądać jak zaczarowany... -powiedział. - To mi nasuwa pewną myśl...

Przyszło mu do głowy, żeby na szczycie pośrodku tortu ustawić laleczkę w białej sukni, dać jej do ręki miniaturową różdżkę zakończoną szychową gwiazdką i otoczyć stopy napisem z różowego lukru: „Królowa wróżek”.

Przygotowując ingrediencje do swego arcydzieła stwierdził, że ma bardzo mętne wyobrażenie o tym, co powinno się dodawać do tortu. Zaczął więc szperać w starych księgach z przepisami kulinarnymi, które zostawili dawni kuchmistrze; z trudem zdołał odcyfrować ich pismo, a recepty oszołomiły go, wymieniano w nich bowiem różne rzeczy, o których nigdy w życiu nie słyszał, inne zaś, o których nie pamiętał i których nie mógł naprędce zdobyć. Zdecydował się użyć paru przypraw korzennych, o których księgi wspominały. Skrobiąc się w głowę pomyślał o starej czarnej szkatułce z mnóstwem przegródek: poprzedni Kuchmistrz w niej przechowywał przyprawy i różne ozdoby przeznaczone do szczególnie wykwintnych ciast. Kołek, odkąd objął swój urząd, nigdy do tej szkatułki nie zaglądał, lecz teraz po dość długim poszukiwaniu odnalazł ją na najwyższej półce w spiżarni.

Zdjął ją z półki, zdmuchnął kurz z wieczka i otworzył; niestety były tam tytko resztki przypraw korzennych, w dodatku zeschnięte i spleśniałe. W jednej wszakże przegródce, w samym kąciku, leżała maleńka gwiazdka, nie większa niż sześciopensowa moneta, prawdopodobnie ze srebra, lecz sczerniała ze starości.

- A to zabawne! - rzekł podnosząc gwiazdkę ku światłu.

- Nie! - rozległ się za jego plecami głos tak nieoczekiwany, że Kołek aż się wzdrygnął. Terminator nigdy jeszcze nie przemówił do Mistrza takim tonem; co prawda w ogóle rzadko się do niego odzywał, chyba tylko wtedy, gdy go zwierzchnik o coś pytał. Słusznie, bo tak przystało chłopcu, który wprawdzie był zręczny w zdobieniu ciast lukrem, lecz w innych sprawach powinien - zdaniem Kołka - milczeć i uczyć się od Mistrza.

- Co masz na myśli, młody człowieku? -spytał Kuchmistrz, mocno niezadowolony. -Nie zabawna? Więc jaka?

- Czarodziejska - odparł Terminator. -Pochodzi z Krainy Czarów.

Kuchmistrz wybuchnął śmiechem.

- Niech i tak będzie - powiedział. - Na jedno wychodzi, możesz ją nazywać, jak ci się podoba. Kiedyś dorośniesz i zmądrzejesz. Na razie zabierz się do diylowania rodzynków. Jeśli zauważysz w nich coś czarodziejskiego, nie omieszkaj mnie zawiadomić.

- Co zamierzacie zrobić z tą gwiazdką, Mistrzu? - spytał Terminator.

- Wsadzę ją oczywiście do tortu - rzekł Kuchmistrz. - Nada się w sam raz, tym bardziej jeżeli jest zaczarowana - dodał z drwiącym uśmiechem. - Bywałeś pewnie, i to jeszcze niedawno, na dziecięcych zabawach i pamiętasz, ile jest uciechy, kiedy malcy znajdą ukryte w cieście rozmaite cacka, drobne pieniążki i tym podobne skarby. W naszej wsi często się to robi dla zabawienia dzieciaków.

- Ale to nie jest zwykłe cacko, Mistrzu, to czarodziejska gwiazdka - odparł Terminator.

- Już mi to mówiłeś - warknął Kuchmistrz. - Powiem o tym dzieciom, będą się śmiały.

- Sądzę, że nie wyda im się to wcale śmieszne - rzekł Terminator. - Ale owszem, to dobry pomysł, nie mam nic przeciw temu.

- Nie masz nic przeciw temu? Zapominasz, do kogo mówisz, chłystku! -oburzył się Kołek.

Wielki tort został we właściwym czasie przygotowany, upieczony i polukrowany, a prawie wszystko rękami Terminatora.

- Skoro tak lubisz czary, pozwolę ci zrobić figurkę Królowej Wróżek - powiedział do niego Kołek.

- Dobrze, Mistrzu - odparł Alf. - Wyręczę was, skoro macie za dużo roboty. Ale to wasz pomysł, nie mój.

Podczas festynu tort królował pośrodku długiego stołu, otoczony wieńcem z dwudziestu czterech czerwonych świec. Na jego wierzchu wznosiła się niewielka biała góra, a na zboczach góry rosły miniaturowe drzewka błyszczące jakby od szronu, na szczycie zaś stała maleńka figurka z jedną nóżką wzniesioną niby tańcząca Królewna Śnieżka; w ręku trzymała maleńką różdżkę z lukru roziskrzoną w blasku.

Dzieci otwierały szeroko oczy z podziwu, a kilkoro z nich zaczęło klaskać wołając:

Jaka śliczna czarodziejska góra!” Kuchmistrz bardzo się z tego cieszył, lecz Terminator zdawał się niezadowolony. Obaj byli obecni w sali, bo Kuchmistrz miał w odpowiednim momencie pokroić tort, a Terminator trzymał wyostrzony nóż, żeby go podać w ostatniej chwili swemu zwierzchnikowi.

Wreszcie Kuchmistrz wziął nóż i podszedł do stołu.

- Muszę wam powiedzieć, kochane dzieci - przemówił - że pod tą prześliczną górą lukru jest tort zrobiony z mnóstwa pysznych rzeczy do jedzenia, ale zmieszałem z nimi także mnóstwo ładnych drobiazgów, świecidełek, pieniążków i innych cacek. Podobno znalezienie czegoś takiego w porcji tortu przynosi szczęście. W torcie są dwadzieścia cztery cacka, powinno więc przypaść po jednym każdemu z was, jeśli Królowa Wróżek okaże się sprawiedliwa. Niestety nie zawsze tak się dzieje, bo wróżki są kapryśne i lubią płatać różne figle. Zapytajcie pana Terminatora, on je zna!

Terminator odwrócił głowę od Kuchmistrza i obserwował wyraz dziecinnych twarzyczek.

- Aj, byłbym zapomniał! - podjął znów Kuchmistrz. - Dziś w torcie jest dwadzieścia pięć niespodzianek, bo włożyłem także do

ciasta małą srebrną bardzo

niezwykłą, zaczarowaną, jak twierdzi pan Terminator. Uważajcie, dzieci, żeby ktoś na niej nie złamał przedniego zęba, bo wtedy nawet zaczarowana gwiazdka nie pomoże i ząb nie odrośnie. Mimo to jestem pewny, że przyniesie szczęście temu, kto ją znajdzie.

Tort wszystkim smakował, nikt nie mógł mu zarzucić nic poza tym, że nie był ani trochę większy niż trzeba. Każdy dostał spory kawałek, łecz nic nie zostało na dokładki. Porcje szybko znikały, i co chwila ktoś znajdował na swoim talerzyku jakiś drobiazg lub pieniążek. Niektórym dzieciom trafiało się tylko jedno cacko, niektórym -dwa, a jeszcze innym nic, bo ze szczęściem zawsze tak bywa, niezależnie od tego, czy przy jego rozdziale asystuje figurka z różdżką czy nie. Wreszcie zjedzono cały tort, lecz nikt nie znalazł zaczarowanej

gwiazdki.

- Nie do wiary! - dziwił się Kołek. -Widocznie wbrew pozorom nie była ze srebra i stopniała. A może pan Terminator miał rację twierdząc, że jest zaczarowana. Zniknęła, wróciła do Krainy Czarów. Nieładnie z jej strony, bardzo nieładnie. -Zerknął z głupawym uśmiechem na Terminatora, który odpowiedział bez uśmiechu poważnym spojrzeniem.

Srebrna gwiazdka była naprawdę zaczarowana. Terminator nie mógł się mylić w takich sprawach. Pewien mały chłopiec uczestniczący w uczcie połknął ją nic nie zauważywszy, chociaż nie przegapił tkwiącej w jego porcji tortu małej srebrnej monety i oddał ją sąsiadce, dziewczynce imieniem Nell, która ogromnie się martwiła, że w jej kawałku tortu nie było żadnej niespodzianki. Chłopiec czasem zadawał sobie pytanie, gdzie się podziała gwiazdka; nie wiedział, że ją nosi w sobie, ukrytą w takim miejscu, że jej wcale nie czuł; wszystko to stało się zgodnie z pewnym planem. Gwiazdka miała czekać w ukryciu aż do wyznaczonego dnia.

Festyn odbył się w połowie zimy, teraz zaś nadszedł czerwiec, noce były krótkie i prawie białe. Chłopiec wstał przed świtem, nie chciało mu się spać: były to jego dziesiąte urodziny. Wyjrzał przez okno. Świat zdawał się cichy, jakby na coś ważnego wyczekiwał. Lekki, rześki i pachnący wietrzyk poruszał gałęziami przebudzonych drzew. Potem brzask rozjaśnił niebo, a chłopiec usłyszał, jak gdzieś bardzo daleko ptaki zaczęły swoją poranną pieśń, która przybliżała się, wzbierała, aż w końcu przeleciała nad nim wypełniając całą okolicę i odpłynęła niby fala muzyki na zachód, kiedy słońce wstało nad krawędzią świata.

- To mi przypomina Krainę Czarów - powiedział głośno - ale tam ludzie też śpiewają. - I zaczął śpiewać głosem wysokim i czystym dziwne słowa, które jak gdyby nagle odnalazł w pamięci, a wówczas gwiazdka wypadła mu z ust, lecz chwycił ją na otwartą dłoń. Srebro, teraz już czyste, lśniło w słońcu, ale gwiazdka drżała i nawet uniosła się trochę w powietrze, jakby chciała odfrunąć. Chłopiec odruchowo przycisnął dłoń do głowy i gwiazdka przylgnęła pośrodku czoła. Nosił ją odtąd na czole przez wiele lat.

Nie była dla uważnych oczu niewidzialna, lecz mało kto spośród V mieszkańców wsi ją dostrzegał. Stała się częścią twarzy chłopca i zazwyczaj wcale nie świeciła. Trochę jej blasku udzieliło się jego oczom, a trochę głosowi, który zresztą od dnia, gdy połknął Gwiazdę, nabierał coraz ładniejszego brzmienia i piękniał z każdym rokiem. Ludzie słuchali go z przyjemnością, nawet gdy po prostu mówił komuś „dzień dobry”.

Nie tylko w rodzinnej wsi, lecz we wszystkich sąsiednich i w całej okolicy znano go jako dobrego rzemieślnika. Był kowalem, tak samo jak jego ojciec, lecz prześcignął go w zawodowych umiejętnościach. Dopóki żył ojciec, nazywano syna Kowalczykiem, a potem po prostu Kowalem. Wtedy już tak się w swoim fachu wydoskonalił, że lepszego kowala próżno by szukać od „Wschodniego Skraja aż po Zachodni Las. Wyrabiał w swojej kuźni rozmaite przedmioty z żelaza. Oczywiście najwięcej zwykłych, użytecznych rzeczy potrzebnych w codziennym życiu: narzędzia rolnicze, stolarskie i kuchenne, rondle i patelnie, sztaby, rygle i zawiasy, uchwyty do gorących garnków i wilki do kominka, podkowy i tym podobne. Wszystkie te przedmioty były mocne i trwałe, a w dodatku kształtne, na swój sposób ładne, wygodne w użyciu i miłe dla oka.

Ale w wolnych chwilach robił dla przyjemności przedmioty innego rodzaju, bardzo piękne, bo umiał formować żelazo tak kunsztownie, że wydawało się lekkie i delikatne jak gałązka obsypana młodymi liśćmi i kwieciem, chociaż zachowywało siłę właściwą swojemu tworzywu, a może nawet nabierało większej jeszcze. Prawie każdy przechodząc przez bramę lub furtę jego roboty przystawał, aby je podziwiać, ale nikt nie zdołał takiej bramy otworzyć, jeśli była zamknięta. Pracując nad takimi pięknymi przedmiotami kowal śpiewał, a kiedy kowal śpiewał, wszyscy ludzie, którzy się znajdowali w pobliżu, porzucali swoje zajęcia i spieszyli do kuźni, żeby słuchać.

Tyle o nim wszyscy wiedzieli. Osiągnął dość na swoje potrzeby, a w każdym razie znacznie więcej niż większość sąsiadów i sąsiadek ze wsi, nawet tych, którzy mieli zręczne ręce i pracowali pilnie. Ale kowal miał pewien sekret: odwiedzał Krainę Czarów i niektóre jej zakątki znał tak dobrze, jak to jest dla śmiertelnego człowieka możliwe. Ponieważ wielu ludzi przypominało usposobieniem Kołka, kowal nikomu o tym nie mówił, z wyjątkiem żony i dzieci. Żoną jego była Nelł - ta sama, której kiedyś przy uczcie oddał srebrny pieniążek. Córka miała na imię Nań, a syn - Ned, zwany we wsi Kowalczykiem. Choćby chciał, nie mógł przed najbliższymi zachować tajemnicy, bo widywali czasem Gwiazdę błyszczącą na jego czole, gdy wracał z podróży albo z długiego spaceru, bo lubił wieczorami przechadzać się samotnie.

Od czasu do czasu wyruszał w drogę piechotą lub konno, a sąsiedzi przypuszczali, że to interesy zmuszają go do podróży, i niekiedy mieli rację, ale nie zawsze. W każdym razie nie wędrował w poszukiwaniu zamówień na swoje wyroby ani też po sztaby żelaza, węgiel i inne potrzebne w kuźni materiały, chociaż o te sprawy także dbał i nie gardził, jak się to mówi, uczciwie zarobionym groszem. Ale miał swoje szczególne sprawy w Krainie Czarów i był tam mile widziany, bo Gwiazda jasno świeciła na jego czole, był tam bezpieczny o tyle, o ile może być bezpieczny człowiek śmiertelny w tym groźnym kraju. Mniejsze Złe Duchy unikały spotkania z Gwiazdą, a od większych broniły go przyjazne siły.

Był za to wdzięczny, bo wkrótce nabrał doświadczenia i zrozumiał, że do cudów tej Krainy nie można się zbliżyć bez narażenia życia, i że z wieki Złymi Duchami nie wolno podejmować walki, jeśli nie włada się orężem bardzo potężnym, za ciężkim, aby go zwykły śmiertelnik zdołał udźwignąć. Pozostał głodnym wiedzy wędrowcem i odkrywcą, nigdy nie był wojownikiem. Wprawdzie z czasem, doskonaląc swoje rzemiosło, umiałby, gdyby chciał, wykuć broń, która w jego własnym świecie wzbudziłaby wielki podziw i byłaby warta królewskiej zapłaty, ale wiedział, że w Krainie Czarów nie miałaby większego znaczenia. Mnóstwo rozmaitych przedmiotów wyszło z jego kuźni, nikt jednak nie słyszał, żeby kiedykolwiek wykuł miecz lub włócznię czy też grot strzały.

Początkowo w Krainie Czarów przechadzał się tylko spokojnie wśród jej najskromniejszych mieszkańców i najłagodniejszych stworzeń żyjących w lasach, na łąkach uroczych dolin, nad czystymi wodami, w których zwierciadle

nocą przeglądają się dziwne gwiazdy, a o świcie - lśniące szczyty dalekich gór. Gdy przybywał na krótko, poświęcał cały czas wpatrywaniu się w jedno tylko drzewo, w jeden kwiat. Później, podejmując dłuższe wyprawy, widział rzeczy zachwycające pięknością i inne, mrożące krew w żyłach, ale nie mógł ich ani dokładnie zapamiętać, ani opisać, chociaż wiedział, że zostały głęboko wyryte w jego sercu. Wiele jednak rzeczy cudownych i tajemniczych pamiętał i często wspominał.

Kiedy podejmował pierwsze dalekie wyprawy bez przewodnika, myślał, że poprzez całą tę krainę dojdzie do jej odległej granicy, ale łańcuchy olbrzymich gór zastąpiły mu drogę i próbując je obejść wkoło, znalazł się w końcu na posępnym wybrzeżu. Stał nad Morzem Bezwietrznych Burz.

Błękitne fale podobne do ośnieżonych grzbietów gór toczyły się cicho z Bezświata i niosły ku długiemu wybrzeżu białe okręty powracające z bitew na Pograniczach Ciemności, o których ludzie nic nie wiedzą. Widział, jak woda wyniosła daleko na brzeg wielki okręt, a potem bezszelestnie opadła w rozbryzgach piany. Z pokładu zbiegli ogromni, groźni żeglarze - elfy. Miecze ich lśniły, włócznie iskrzyły się, a z oczu biły przeszywające promienie światła. Nagle zaintonowali pieśń zwycięstwa, Kowal zadrżał ze strachu i padł na twarz, a wojownicy przeszli nad nim i zniknęli wśród rozdzwonionych echem gór.

Nigdy więcej nie zapuszczał się na to wybrzeże, przekonany, że znajduje się na wyspie osaczonej zewsząd przez morze, i myśli jego zwróciły się ku górom, pragnął bowiem dotrzeć do serca Królestwa. Kiedyś podczas wędrówki ogarnęła go szara mgła i błąkał się, nic wokół nie widząc, dopóki nie zniknęła; wtedy dopiero stwierdził, że zaszedł na rozległą równinę. Przed nim w oddali wznosiła się góra cienia, a ten cień był korzeniem Królewskiego Drzewa piętrzącego się aż pod niebo jak kilka wieź ustawionych jedna na drugiej; korona świeciła blaskiem olśniewającym niczym słońce w samo południe, a na każdej gałęzi rosły jednocześnie liście, kwiaty i niezliczone owoce, każdy inny, tak że nie znalazłbyś dwóch jednakowych.

Nigdy już potem nie zobaczył Królewskiego Drzewa, chociaż go często szukał. Pewnego razu wspinając się na Zewnętrzne Góry trafił do głębokiej doliny;

na jej dnie błyszczała tafla jeziora, spokojna, nie zmącona ani jedną zmarszczką, mimo że las dokoła szumiał od podmuchów łagodnego wiatru. Dolinę wypełniało czerwone światło jakby zachodzącego słońca, promieniowało jednak nie z nieba, lecz z jeziora. Z przewieszonego nad wodą niskiego urwiska spojrzał w dół i wydało mu się, że przenika wzrokiem w bezdenną głębinę.

Ujrzał w niej dziwne płomienne kształty powyginane, rozgałęzione i falujące niby olbrzymie wodorosty w morskiej rozpadlinie;

wśród nich uwijały się jakieś ogniste stwory. Zafascynowany, zszedł na sam brzeg i chciał końcem stopy dotknąć wody, okazało się jednak , że to nie woda, lecz tafla twardsza od skały i bardziej śliska niż lód... Chciał na nią wejść, lecz natychmiast przewrócił się ciężko, aż łoskot rozległ się nad jeziorem i odbił echem od gór.

Wietrzyk błyskawicznie przemienił się w huragan ryczący niby dzika bestia -porwał Kowala, cisnął na brzeg, pchnął na stok obracając nim i rzucając jak zeschłym liściem. Kowal objął ramionami pień młodej brzozy i przylgnął do niej, a wicher mocował się z nimi obojgiem zawzięcie, próbując oderwać człowieka od drzewa. Brzoza od podmuchu zgięła się jednak aż do ziemi i nakryła Kowala namiotem z gałęzi. Kiedy wreszcie wicher ustąpił i Kowal mógł się podnieść, zobaczył, że drzewo jest nagie, odarte aż do ostatniego listka, i płacze, a łzy jak deszcz płyną z jego gałęzi.

Położył dłoń na białej korze mówiąc:

- Uratowałaś mnie, brzózko. Co mam uczynić, żeby cię wynagrodzić i okazać wdzięczność?

Wyczuł ręką odpowiedź:

- Nic! Odejdź stąd. Wiatr cię ściga. Nie jesteś tutejszy. Idź i nie wracaj nigdy.

Wspinając się na zbocza otaczające dolinę czuł łzy brzozy na swoim policzku i miał w ustach ich gorzki smak. Z zasmuconym sercem przemierzał długą drogę do wsi i przez wiele dni potem nie chodził do Krainy Czarów. Ale nie mógł się jej wyrzec i w końcu wrócił, z gorętszym jeszcze niż przedtem pragnieniem, by dotrzeć w głąb tego Królestwa.

Nareszcie odkrył drogę prowadzącą przez łańcuch Zewnętrznych Gór i po długim marszu doszedł do łańcucha Gór Wewnętrznych, bardzo wysokich, stromych i niedostępnych. Po długim poszukiwaniu znalazł wszakże przełęcz, którą miał pokonać, i tego pamiętnego dnia, gdy zdobył się na tak niezwykłą śmiałość, „wyszedł przez wąską szczelinę na przeciwny stok i spojrzawszy w dół zobaczył Dolinę Wiecznego Poranka - ale wtedy jeszcze nie wiedział, że tak się ona nazywa. Zieleń w tej dolinie była o wiele piękniejsza niż na łąkach w zewnętrznej strefie Krainy Czarów, chociaż z ich pięknością nie mogła się równać nawet wiosenna trawa naszej ziemi. W niezwykle przezroczystym powietrzu oczy człowieka mogły dostrzec czerwone języczki ptaków śpiewających na drzewach przeciwległego zbocza, mimo że dolina była szeroka, a ptaki nie większe od strzyżyków.

Góry po tej stronie opadały wydłużonymi stokami wśród plusku i szumu wodospadów, ruszył więc w dół z wielką ochotą. Kiedy jego stopy dotknęły trawy Doliny, usłyszał śpiew elfów, a na usianej liliami łące nad rzeką zobaczył tańczące dziewczęta. Oczarowany zwinnością, wdziękiem, ustawiczną zmiennością ich ruchów, skierował ku nim swe kroki. Nagle taneczny korowód zatrzymał się i na spotkanie Kowala wybiegła dziewczyna z rozproszonymi włosami w zakasanej sukience.

Ze śmiechem powiedziała:

- Rozzuchwaliłeś się, Gwiezdniku! Czy nie obawiasz się, co powie Królowa, jeśli się dowie o tym? A może dostałeś od niej pozwolenie?

Kowal bardzo się zmieszał, bo uświadomił sobie własne myśli i zrozumiał, że dziewczyna je odgaduje; sądził, że Gwiazda na czole jest przepustką, upoważniającą go do wędrowania, gdzie zechce; teraz już wiedział, że to nieprawda. Ale dziewczyna ciągnęła dalej z uśmiechem:

- Chodź, skoro już wtargnąłeś tutaj, musisz ze mną zatańczyć.

Wzięła go za rękę i wprowadziła w krąg tancerzy.

Tańczył więc z nią i doznał zupełnie nowego uczucia zwinności, siły i szczęścia. Ale trwało to krótko. Już po chwili - jak mu się zdawało - korowód się zatrzymał, a dziewczyna zerwała kwiat, który wyrósł u jej stóp, i wpięła go Kowalowi we włosy.

- Żegnaj! - powiedziała. - Może się jeszcze kiedyś spotkamy, jeśli taka będzie wola Królowej.

Nie zapamiętał nic z drogi powrotnej, nie wiedział, jakim sposobem znalazł się znów na gościńcu w rodzinnej okolicy... W wioskach, które mijał, ludzie spoglądali na niego ze zdumieniem i odprowadzali go wzrokiem, dopóki nie zniknął z pola ich widzenia. Kiedy się zbliżał do domu, córka wybiegła, żeby go powitać z radością;

wrócił wcześniej, niż się spodziewano, lecz i tak za późno dla tych, którzy na niego czekali.

- Tatusiu! - wykrzyknęła Nań. - Gdzieżeś był? Twoja Gwiazda świeci tak jasno!

Kiedy przekroczył próg, Gwiazda przygasła, lecz żona ujęła go za rękę, poprowadziła do kominka i patrząc na niego

rzekła:

- Mężu kochany! Gdzie byłeś, co widziałeś? Masz kwiat we włosach.

Delikatnie zdjęła z jego głowy kwiat i położyła na swej otwartej dłoni. Mieli wrażenie, że widzą ten kwiat z bardzo daleka, chociaż leżał na dłoni Nell i promieniował takim światłem, że postacie ich rzucały wielkie cienie na ścianę izby, mrocznej już, bo wieczór zapadał. Cień mężczyzny górował nad innymi, jego duża głowa pochylała się nad głową kobiety.

- Wyglądasz jak olbrzym, tatusiu -odezwał się milczący dotychczas syn.

Kwiat nie zwiądł i nie stracił blasku. Przechowywali go jak skarb i tajemnicę. Kowal zrobił dla niego specjalną szkatułkę zamykaną na kluczyk. Kwiat przekazywano z pokolenia na pokolenie w rodzie Kowala, a ci, co dziedziczyli klucz, od czasu do czasu otwierali szkatułkę i wpatrywali się w Żywy Kwiat dopóty, dopóki wieczko nie spadło. A działo się to niezależnie od woli posiadacza skarbu.

Czas nie zatrzymał się dla mieszkańców wsi. Minęło wiele lat. Kowal był niespełna dziesięcioletnim chłopcem, gdy na festynie Dwudziestu Czterech dostał Gwiazdę. We właściwym terminie odbyła się następna uroczystość Dwudziestu Czterech i Alf, który nareszcie został Kuchmistrzem, wybrał sobie nowego ucznia, niejakiego Grajka. W dwanaście lat później Kowal wrócił do domu z kwiatem we włosach, a teraz nadszedł rok, w którym zimą wypadało znów urządzić festyn dla dzieci.

Pewnego dnia tego właśnie roku Kowal wracał przez las brzegiem Krainy Czarów. Była jesień. Złote liście lśniły na gałęziach, purpurowe zaścielały z...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • paulink19.keep.pl