,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Józef Ignacy Kraszewski
KRZYŻACY 1410
OBRAZY Z PRZESZŁOŚCI Ego te bapttzo in gladio Godło krzyżackie TOM PIERWSZY < PRZEDMOWA Karolów Miarków było dwóch, ojciec i syn. O ojcu pisano dużo, wynoszono jego liczne zasługi, potem go w sposób dość płytki i nieprzemyślany potępiano, ale jego pozycja w dziejach odrodzenia narodowego Górnego Śląska mimo tych ataków pozostała nadal wybitna. O drugim pisano znacznie mniej i właściwie pozostaje on nadal w cieniu swego ojca. Nie będziemy prostować tych proporcji, w jakich ustaliła się ich sława pośmiertna. Są one sprawiedliwe, bo zasługi ojca i syna były bardzo różne i trudno byłoby je równoważyć. Ojciec był wiel- kiej miary działaczem, świetnym na swój czas dzienni- karzem, poczytnym pisarzem, wreszcie drukarzem i wy- dawcą. Syn podjął jego dzieło i prowadził je dalej tylko w ostatniej z tych dziedzin działalności, poprzestał na drukarstwie i wydawnictwie. Różnicę tę moglibyśmy — posługując się współczesnymi określeniami — ująć w ten sposób: pierwszy nie tylko upowszechniał kulturę polską na Śląsku, ale także ją tworzył, wnosił w nią swoje własne elementy, drugi tylko ją upowszechniał. Karol Miarka-ojciec wyszedł z jednego z tych rejo- nów Górnego Śląska, które najdzielniej i najskuteczniej opierały się germanizacji — z ziemi pszczyńskiej, ze wsi Pielgrzymowice, gdzie urodził się w r. 1825. Śląsk w tym czasie od blisko pięciu wieków pozostawał już pod obcy- mi rządami, a Polska, jego odwieczna ojczyzna, od lat trzydziestu była wykreślona z mapy Europy. Istniał tylko jej szczątek. Królestwo Kongresowe, fikcja nie- podległości pod berłem cara i knutem jego namiestnika. W tych warunkach walka o polskość Śląska mogła się wydać mrzonką, czymś całkowicie nierealnym, pozba- wionym podstaw i perspektyw politycznych. Tym bar- dziej, że przecież ziemie śląskie pozostawały we włada- niu dwóch mocarstw należących do trójki tych, co zbrod- niczo rozgrabiiy ziemie Rzeczypospolitej w r. 1795 w spo- sób, zdawało się, ostateczny. A mimo to sprawa polskości Śląska nie była przegrana, mimo to ziemia ta właśnie wtedy rozpoczynała swoją żmudną i daleką drogę powrotu w granice ojczyzny, drogę, która się nie załamuje mimo wszystkich klęsk, które ponosił nasz naród w walkach zbrojnych o swoją wolność. Przez Europę idzie wielki powiew idei wolno- ściowych i demokratycznych, powiew myśli rewolucyj- nej, do czynnego życia politycznego budzą się masy chłopskie i robotnicze, które dopominają się swoich praw. W tej atmosferze rodzą się i na Śląsku zalążki oporu przeciw obcemu ciemięzcy, który wyzysk i ucisk spo- łeczny łączył nierozerwalnie z uciskiem narodowym, z tępieniem polskości, której ostoją stał się tylko lud. Karol Miarka jest jednym z typowych przykładów tego, jak olbrzymie trudności stały na owej drodze Śląs- ka do Polski. Wyszedłszy z polskiej rodziny, jako nau- czyciel znalazł się już o krok od całkowitego zniemczenia. Polska świadomość narodowa zupełnie w nim wygasła. Miał już niemal lat trzydzieści, gdy w sercu jego i umy- śle zaczęła się toczyć walka o to, kim jest właściwie — Polakiem czy Niemcem. I nie była to walka łatwa. Trwała blisko lat dziesięć, a rozstrzygnęła się dopiero w toku współpracy z działaczem i dziennikarzem cieszyńskim, Pawłem Stalmachem. Dopiero na łamach jego „Gwiazdki Cieszyńskiej" Karol Miarka zadeklarował się ostatecznie jako Polak, jako wierny syn ludu śląskiego i orędownik jego walki narodowej. Był to rok 1861, Miarka miał już lat trzydzieści sześć, a punktem przełomowym stała się napisana przez niego powieść historyczna „Górka Kle- mensowa", zrodzona — jak napisze do Stalmacha — z „miłości przyrodzonej do rzeczy polskiej, która tlała zawsze w kąciczku serca". Pisał tę powieść w wielkim trudzie, mocując się w każdym zdaniu, niemal w każdym słowie z trudnościami mowy polskiej i skarżąc się, że go „jeszcze często Niemiec bodzie". Był to jego chrzest bojowy. Stalmach nazwał tę powieść „szkołą co do jego nowego sposobu widzenia". Świetna to była szkoła, skoro Miarka chwyta się teraz pióra publicysty i już nie za pośrednictwem powieści historycznej, lecz na materiale bieżących, najświeższych faktów porusza sprawę położenia ludu polskiego na Ślą- sku. Otworzy tę publicystykę „Glos wołającego na pu- szczy górnośląskiej, czyli o stosunkach ludu polskiego na pruskim Śląsku". Jest to już manifest Polaka walczącego. I takim pozostanie Miarka do końca swego życia. Jakiż piekielny zapał musiał mieć do swoich nowych zadań, jakąż siłę, jeżeli w czterdziestym trzecim roku życia zdecydował się porzucić spokojny, cichy żywot wiejskiego nauczyciela i wypłynąć samodzielnie na nie- pewne, szerokie wody pracy dziennikarskiej w odradza- jącym się po latach zastoju w czasach reakcji Bachow- skiej dziennikarstwie polskim na Śląsku. Opuszcza ro- dzinne Pielgrzymowice, gdzie organistował i uczył po ojcu, przenosi się do Królewskiej Huty, w samo centrum okręgu przemysłowego, zostaje redaktorem „Zwiastuna", a w rok później tworzy własne pismo — „Katolika" — i staje na jego czele. Lata siedemdziesiąte, okres walki kulturalnej, to w ży- ciu Miarki Sturm- und Drangperiode. „Katolik" zdobywa szeroką poczytność, ma wyższy nakład niż czołowe ga- zety warszawskie. Miarka wypełnia go swoją publicy- styką i powieściami. Raz po raz popada w konflikt z wła- dzami, podejmuje polemikę z samym „żelaznym kancle- rzem" Bismarckiem, powołuje do życia nowe czasopisma, nowe organizacje polskie, jest ustawicznie gnębiony pro- cesami sądowymi i co pewien czas wędruje na skutek wyroków skazujących do więzienia. Walczy o sprawę polską z otwartą przyłbicą i odważnie, choć stale musi manewrować przy pomocy lojalistycznych deklaracji, bo od jego walki już tylko krok do tego, co można by było nazwać zdradą stanu ze wszystkimi konsekwencjami kar- nymi takiego określenia. Ten okres jego działalności jest dla jej wyników decydujący: obudził społeczeństwo śląs- kie do życia politycznego, zmobilizował je do konsek- wentnej walki o jego prawa narodowe, do walki, która już nie ustanie i znajdzie swój końcowy wyraz w zbroj- nych powstaniach w latach 1918 — 1921. Miarka był wojującym katolikiem. I trzeba powiedzieć, że był katolikiem fanatycznym, zdecydowanie reakcyj- nym, zwalczającym myśl postępową i rewolucyjną. Ta dziedzina jego poglądów jest szczególnie niesympatyczna dla człowieka współczesnego, dla którego jednym z pod- stawowych ideałów i jedną z głównych zasad jest tole- rancja. Ten fanatyzm, ultramontanizm, to zwalczanie myśli socjalistycznej poważnie umniejszają jego zasługi społeczne. Można powiedzieć, że za sprawą jego działal- ności spotęgował się wpływ kleru na ruch społeczno-na- rodowy na Śląsku, a nie był to wpływ najlepszy, choć poszczególni księża mieli często dla sprawy narodowej na Śląsku poważne zasługi. Toteż do tej dziedziny dzia- łalności Miarki dzisiaj nie nawiązujemy, jest nam ona całkowicie obca, a charakter jego katolicyzmu jest dzi- siaj obcy także i samym katolikom, którzy coraz częściej i coraz szerzej deklarują się po stronie postępowej, nowo- czesnej myśli społecznej. Zasługi narodowe Miarki, mimo krytycznego stosunku do wielu jego haseł, są jednak bezsporne i wielkie. Po- większył je jeszcze jako wydawca. Stosunkowo szybko zorganizował własną drukarnię i stworzył w niej zalążki przyszłego wydawnictwa. Na razie drukował w niej swoje czasopisma i swoje powieści. Potem wypuszczał. spod swojej prasy obfitą literaturę religijną. Wreszcie przyszedł także czas na wydawnictwa świeckie. Syn jego, noszący to samo imię, odziedziczył po nim wydawnictwo i drukarnię, podczas gdy „Katolik" prze- szedł już w inne ręce. Może młody Miarka nie chciał już ryzykować cierniowej drogi ojca jako dziennikarza i wydawcy prasowego. W końcu przecież Karola Miarkę zniszczono podstępnie sprokurowanym procesem o nad- użycia pieniężne. Skompromitowano go wobec społeczeń- stwa, wśród którego i dla którego pracował. Gdy ojciec umierał schorowany w Cieszynie w r. 1882, syn gospo- darzył już w Mikołowie, w stworzonej przez niego dru- karni i wydawnictwie. I trzeba powiedzieć, że dobrze gospodarzył. Rozbudował drukarnię, rozszerzył wydaw- nictwo. Miał do tego zresztą dobre przygotowanie, bo go ojciec na naukę sztuki drukarskiej i wydawniczej kilka razy za granicę wysyłał. Wkrótce Wydawnictwo Karola Miarki w Mikołowie staje się wielką i znaną firmą, naj- większym polskim przedsiębiorstwem tego rodzaju na Śląsku. W polityce wydawniczej Miarki-syna początkowo prze- waża literatura dewocyjna: żywoty świętych, modlitew- niki, historie biblijne. Czołową pozycję od początku zaj- mują jednak kalendarze, które już obok treści religijnej zawierają spory ładunek treści świeckiej. Nakład miar- kowskiego kalendarza wynosił już w początkach 60 000 egzemplarzy, co najlepiej świadczy o jego poczytności. Wreszcie do głosu dochodzą wydawnictwa świeckie: książki dotyczące historii, zdobyczy naukowych, śpiew- niki. Rozchodziło się ich blisko 50 000 egzemplarzy w cią- gu roku. Wreszcie w r. 1898, w stulecie urodzin Mickie- wicza, pojawia się wytłoczone u Miarki pierwsze wyda- nie dziel tego poety. Potem wydanie to jest kilkakrotnie .wznawiane, a obok niego pojawiają się wydania dzieł Słowackiego, Krasińskiego, Pola, Syrokomli. Wychodzi także Sienkiewicz, ale jego powieści ukazują się w skró- tach, jakby dostosowane do poziomu słabo wyrobionego czytelnika. Tak sprokurowano „Krzyżaków", a tak prze- robione „Quo vadis" otrzymało polskie brzmienie tytułu „Dokąd idziesz, Panie?". U Miarki przerabiano i skracano nie tylko Sienkiewicza. Tak samo postępowano z książ- kami Juliusza Verne'a. Tych ostatnich praktyk nikt dzisiaj nie może pochwa- lić. Ale może młodszy Miarka lepiej znał swoich odbior- ców i czytelników? Może naprawdę trzeba im było lek- turę takich książek ułatwiać. W każdym razie Wydaw- nictwo Karola Miarki w Mikołowie przeprowadziło na przełomie XIX i XX wieku decydujący szturm celem zdobycia Śląska dla książki polskiej. Przedtem produko- wano tu tylko najlichszą literaturę jarmarczną, sprzeda- waną na kramach odpustowych. Książka polska docho- dziła tu — i to nie bez trudności — tylko zza granicznych kordonów lub z Wielkopolski. Od czasu gdy zaczął roz- wijać swą działalność drukarską i wydawniczą Karol Miarka, a potem zaczął ją prowadzić dalej jego syn — Śląsk miał już własną książkę polską, którą mógł się sycić do woli. Co więcej — popularne wydania dzieł wielkich pisarzy polskich szły ze Śląska także i do innych 10 zaborów, szły masowo do Ameryki, do Westfalii i tra- fiały do rąk polskich emigrantów. Wydawnictwo „Śląsk" rozpoczyna „Krzyżakami" J. Kraszewskiego cykl książek, który nazwano BIBLIO- TEKĄ KAROLA MIARKI. Jest to cykl, który pragnie trafić do upodobań śląskiego czytelnika. I tego, który jeszcze pamięta dawne wydawnictwa Karola Miarki, te czerwone tomiki ze złoceniami, na których widniały nazwiska Mickiewicza i Słowackiego, tę jego Nową Bi- bliotekę Pisarzy Polskich, która stała się chyba funda- mentem jego zasług dla kultury polskiej na Śląsku, i tego czytelnika, który z racji swojego wieku już może się z tymi wydawnictwami nie spotkał. Będziemy tu przy- pominać i wznawiać książki dobre, szlachetne w swoich treściach i pożyteczne, książki, które mogą liczyć na szeroką poczytność, których lektura jest przyjemnością, a zarazem przynosi korzyść głowie i sercu. Niech idą w świat opatrzone imieniem i nazwiskiem Karola Miarki — obydwu Miarków, ojca i syna — i niech służą tym samym, sprawom, którym służyły dzieła naj- większych mistrzów słowa polskiego, tłoczone w ich mikolowskiej oficynie. WYDAWNICTWO „ŚLĄSK" TOM PIERWSZY ACHODZĄCE słońce jaskrawo oświecało czerwone mury malborskiego zamku, a raczej trzech zamków i rozłożonych na wzgórzu, z którego na błonia nad Nogatem widok się szeroki rozlegał. Godzina była, gdy się wszystko ku spoczynkowi i domowi zbiera; ludzie z pól, podróżni z gościńców do gospod, bydło i konie z paszy, ptactwo z żeru do gniazd przylała. W ulicy do górnego zamku wiodącej pełno też było ludu rozmaitego, cisną- cego się ku wnijściu i wychodzącego z grodu na miasto. Szum i wrzawa wielka panowały w ciasnej bramie pełnej wszelakich postaci, między którymi i najświetniej- sze rycerskie, i najuboższe żebracze o siebie się ocierały. Słychać było wrzask knechtów, torujących rycerzom dro- gę, i parskanie koni, i wart wołanie, i piskliwe głosy żebrzących przy drodze. Nieopodal pod 'murem, nad którym się wznosiła ściana kościoła Panny Marii z olbrzymim wizerunkiem Matki Boskiej na tle złotem wysadzanym, siedziało rzędem że- bractwo, zawodząc pieśni wieczorne. Dzwony odzywały się po kościołach na modlitwę, po zakonnych murach na godziny, na służbę, na braci i rycerzy. Każdy z tych dzwonów miał swój głos, po którym go poznawali swoi, i mówił co innego a inaczej. Jedne śpiewały przeciągle i długo, drugie urywanymi dźwiękami rozkazująco wo- łały, inne się modliły, zwolna rozkołysane, rozmarzone jakby pieśnią wieczorną. W słonecznych promieniach po- 15 marańczowych krasne mury Malborka ex lutho, z błota zbudowanego, rubinowymi barwy, szatą purpurową okryte jaśniały. Zdawało się, jakby cegła, z której je wzniesiono, ze krwią była mieszana, w krwi maczana i krwią oblana. Ostre szczyty z wąskimi oknami pięły się do góry, a na gzymsach ich ślizgały się błyski światła, jak sznury złote, i w błonach okien w ołów oprawnych odbijało się słońce, jakby z nich biły płomienie. Wspaniały to był a straszmy widok tego zamczyska o wieczornej porze, z tymi krwawymi ścianami, na pół w cieniach, pół w płomieniach, i kto nań spojrzał, za- drzeć musiał nad potęgą Zakonu, który z namiotu dorósł do takiego grodu i z obozu rozlał się na państwo zdobyte. Czuć tu było wielką potęgę i siłę. Wszystko olbrzymie wyglądało: mury ciągnące się i piętrzące ogromnymi ściany, obraz Marii całą zaj- mujący kościoła połać w złocistej niszy, baszty, bramy, ganki, kościoły, porosły wysoko, a sam lud, co zapełniał gmachy, potężny też był i doborowy. Rycerze na koniach, cali okuci w żelazo, dobrani z rodu, co w puszczach ger- mańskich wyhodował się do walki z dzikimi zwierzętami. Konie pod nimi .ciężkie i roztyłe, blachami przyodziane, do nich też były podobierane. Knechci, co jechali za panami, równali im imliarą, psy, co za nimi biegły, do wilków były podobne siłą, sierścią i wzrostem. Pieszy lud też z zaimku i do zamku płynący — wszystek, co po sukniach białych z półkrzyżami poznać go było można za pół-braci, rosły i silny, a butny i roz- bujany — rozpędzał ubogą czeladź na ziemi tej zrodzoną, na niewolnika wyglądającą. Ustępowano im iż drogi prędko, bo knecht każdy łacno sobie radził pięścią i ki- jem. Ani krzyczeć wolno było obitemu, kiedy go pan chłostał. A roiło się tymi pańskimi płaszczami białymi dokoła zamku, bo z różnych stron do nowego mistrza 16 przybywali posłańcy i rycerze, i komturowie konwentów, i miejskie gromady, i książęcy posłowie, i goście nie- mieccy znad Renu, ze Szwabii, Frankonii, Luzacji, Sak- sonii, Bawarii a całego germańskiego mrowiska. Ale dla wszystkich było dosyć miejsca na zamkach, w górnym i średnim, i po wszech tych gmachach pię- trzących się ma górze, nie licząc lochów i podziemi drugie tyle, w których też niejeden gość się mieścił pod kłodą. I od dawna nie było na malborskim zamku tak ludno, bo nikomu tajno nie było, że się na wojnę zbierało. Jagiełło upominał się ziemi dobrzyńskiej, a Witold Żmu- dzi, i choć Witolda Zakon prawie był pewien, przecież tyle razy się na nim zawiódł, iż ostrożność zachować musiano; choć Krzyżacy mieli wszech książąt niemiec- kich pomoc i zasiłki kupione i obiecane; choć króla Zygmunta też zapłacić przyrzekli; choć król polski i brat jego sami niemal stali przeciw nim nikogo z sobą nie mając — trzeba było sposobić się, by ich pokonać, z nie- małym trudem i zachodem. Po całej więc przestrzeni ziem Zakonu szli gońce, aby zamki oprawiać, zewsząd przynoszono wieści, co nad granicami słychać, żywność, prochy, konie, zbroje i działa ściągano. Szły o pokój rokowania, ale go nikt nie był pewien. Nowy mistrz po Konradzie obrany, brat jego Uiryk, starym był wojakiem, choć człowiekiem młodym, bo po- czął wcześnie za Konrada Wallenroda wyprawy swe i u boku jego walczył nieustannie; walczył komturem .W Baldze, gdzie nigdy spokoju nie miał, a marszałkował potem Zakonowi, aż do zgonu brata. Żołnierz był to więcej niż wódz, prędki, gorączka, butny, do gniewu i porywu skory, a potęgą Zakonu na- karmiony tak, iż w nim duma płomieniami wzbierała. Nieprzyjaciela takiego naprzeciw siebie mieć, Zakonem l Krzyżacy 17 trzęsącego i miłością jego uzbrojonego, z Niemiec jako ze spiżarni ciągnącego ludzi i żelazo, niebezpieczne było. Co dzień szły listy z Malborka i kursorzy na zachód, aż nad Ren, i nawoływały po zanikach rycerstwo nie- mieckie na spokojne Słowian ziemie, które się z garści Zakonu wymykały; co dzień też z gdańskiej wieży widać ' było nowych przybyszów, pocztami ciągnących na łowy krzyżackie przeciw Litwie, Rusi i Polsce. Dlatego i w tej godzinie wieczornej gorącego dnia lipcowego gwarno tak było w bramach i około murów, a na zamku ino rżenie koni było słychać, i chrzęst zbroi, i brzęk żeleżca u boku rycerzy... i rzucanie zbro- jami, które padając chrzęszczały. Właśnie komtur z Tucholi na zamek jechał, Henryk von Schwelborn, i drogę torować kazał knechtom, bo ludu przy sobie nie lubił, a o lada kogo otrzeć się nie ścierpiał. Siedział na bachmacie ogromnym, we zbroi i płaszczu na ramię zarzuconym, w szyszaku, którego przyłbicę podniósł, a twarz mu z niego marsowa patrzała, ... [ Pobierz całość w formacie PDF ] |
Wątki
|