,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
J. G. Ballard Królewstwo Nadchodzi Przekład Piotr Grzegorzewski CZĘŚĆ PIERWSZA 1. Krzyż św. Jerzego Mieszkańcy przedmieść śnią o przemocy. W swoich sennych rezydencjach, pod opiekuńczymi skrzydłami usłużnych centrów handlowych, czekają cierpliwie na koszmary, które przeniosą ich w bardziej gwałtowny świat... Pobożne życzenia, pomyślałem, widząc w lusterku wstecznym oddalające się lotnisko Heathrow. Głupie i charakterystyczne dla ludzi reklamy, dla których ważniejsze jest opakowanie od zawartości. Nie mogłem jednak pozbyć się tej myśli. Zjechałem jensenem na lewy pas autostrady M4 i zacząłem czytać tablice drogowe, zapraszające mnie na dalekie peryferia Londynu. Ashford, Staines, Hillingdon – nieprawdopodobne cele podróży, które istniały jedynie w wyobraźni zdesperowanych speców od marketingu. Za Heathrow rozpościerały się królestwa konsumpcjonizmu i czekało na mnie rozwiązanie zagadki, która była moją obsesją w czasie, gdy pracowałem w agencji reklamowej: Jak obudzić pogrążonych w le- targu ludzi, którzy mają już wszystko, bo kupili wszelkie marzenia, jakie tylko można było kupić, a w dodatku wiedzą, że nabyli je po okazyjnej cenie? Kierunkowskaz tykał na desce rozdzielczej, dokuczliwa strzałka, której, dałbym głowę, nie włączałem. Sto jardów przede mną był zjazd. Instynktownie wyczuwałem, że czeka właśnie na mnie. Zwolniłem i zjechałem z autostrady, mi- jając tablicę zachęcającą mnie do odwiedzenia kompleksu biurowego z centrum konferencyjnym. Zahamowałem gwałtownie, pomyślałem o zawróceniu, ale w końcu poddałem się. Pozwoliłem się prowadzić drodze... Tak jak wielu londyńczyków, czułem się nieco niepewnie, ilekroć zapuszc- załem się na przedmieścia. Odizolowane od rozdygotanej, atakującej wszystkie zmysły metropolii, leżące na jej obrzeżach, drzemiące pod opiekuńczym ramieniem autostrady M25, wydają się wytworem przemysłu reklamowego. W każdym razie ja, i podobni mi pracownicy agencji reklamowych, lubimy tak myśleć. Do ostatka będziemy wierzyć, że mieszkańcy przedmieść są definiowani przez produkt, który im sprzedajemy, jego markę, znak towarowy i logo. To one determinują ich życie. Mimo to opierali się nam, coraz lepiej wyglądający i coraz pewniejsi siebie, prawdziwe serce narodu, które zawsze trzyma nas na dystans. Kiedy spoglądałem teraz na spokojne morza murowanych budynków, zadbane parki i boiska szkolne, ogarnął mnie żal, taki sam jak ten, który poczułem, gdy moja żona pocałowała mnie czule, po czym pomachała nieśmiało, stojąc w drzwiach naszego mieszkania w Chelsea, i odeszła ode mnie na dobre. Tkliwość może towarzyszyć najgorszym chwilom naszego życia. Miałem jednak powód, by czuć się nieswojo – zaledwie kilka tygodni wcześniej ci mili mieszkańcy przedmieść podnieśli się, obnażyli kły, a potem rzu- cili się, by zabić mojego ojca. Dwa tygodnie po jego pogrzebie, o dziewiątej rano wyjechałem z Londynu w kierunku Brooklands, położonego między Weybridge a Woking miasta, które pow- stało wokół toru wyścigowego z lat trzydziestych. To właśnie tu wychowywał się mój ojciec. Będąc pilotem linii lotniczych, większą część życia spędził w powie- trzu. Dopiero po przejściu na emeryturę powrócił w rodzinne strony. Zamierzałem porozmawiać z prawnikami, doglądnąć spraw spadkowych, a następnie wystawić mieszkanie na sprzedaż, kończąc formalnie życie, którego nigdy z nim nie dzieliłem. Adwokat ojca, Geoffrey Fairfax utrzymywał, że z okien mieszkania rozciąga się widok na opuszczony tor wyścigowy. Ten wyraz snów o prędkości musiał staruszkowi przywodzić na pamięć pas startowy. Kiedy spakuję jego mun- dury i zamknę za sobą drzwi, raz na zawsze wyzwolę się spod wpływu byłego pi- lota British Airways, nieobecnego ojca, którego kiedyś tak bardzo podziwiałem, ale tak rzadko spotykałem. Porzucił moją upartą, znerwicowaną matkę, kiedy miałem pięć lat, przebył mil- iony mil, latając do najniebezpieczniejszych miejsc świata, przeżył dwie próby porwania, a potem zginął w dziwnej strzelaninie w centrum handlowym na przed- mieściach. Pacjent szpitala psychiatrycznego na przepustce przemycił broń do Metro-Centre w Brooklands i nagle, w porze lunchu, na oślep zaczął strzelać do tłumu. Mój ojciec zginął od pojedynczej kuli. Ta śmierć pasowałaby do Manili albo Bogoty, czy nawet wschodniego Los Angeles, ale nie do zielonych angiel- skich przedmieść. Ponieważ staruszek przeżył swoich krewnych i większość przy- jaciół, to na mnie spoczął obowiązek zajęcia się pogrzebem i towarzyszenia mu w ostatniej drodze. Kiedy zostawiłem za sobą autostradę, perspektywa przekręcenia klucza w zamku drzwi mieszkania ojca ukazała się przed moimi oczami na przedniej szybie samochodu niczym obraz na wyświetlaczu HUD. Wciąż musiało tam być wiele z niego – zapach ciała na ręcznikach i ubraniach, zawartość kosza na brudną biel- iznę, dziwna woń starych bestsellerów na półkach z książkami. Jego obecność ko- respondować będzie z moją nieobecnością, pustką przypominającą niewypełnione komórki w plastrze miodu, próżnią, której nie byłem w stanie wypełnić, odkąd porzucił rodzinę dla bezmiaru przestworzy. Tę pustkę nosiłem w sobie cały czas. Zamiast włóczyć się z matką po domu towarowym Harvey Nichols albo przesiadywać przez wieczność przy herbacie w Fortnum and Mason, powinienem był spędzać czas z ojcem, budując z nim swój pierwszy latawiec, grając w ogrodzie we francuskiego krykieta, ucząc się rozpalać ognisko i pływać łódką. Przynajmniej zrobiłem karierę w branży reklamowej, udaną do chwili, gdy popełniłem błąd, żeniąc się z koleżanką z pracy i wy- chowując rywala, z którym nie byłem w stanie wygrać. Dotarłem do zjazdu, podążając za ogromną ciężarówką z lawetą wypełnioną nowymi samochodami. Każdy z nich był tak lśniący, że niemal nabierało się ochoty, by go schrupać lub przynajmniej polizać – słodki cukierek zapakowany w sreberko. Ciężarówka zatrzymała się na światłach, niczym żelazny byk gotujący się do szarży na korridzie drogi, po czym skierowała się w stronę nieodległej dzielnicy przemysłowej. Do tego czasu zdążyłem się zgubić. Byłem w miejscu, w którym, jak wynikało z mapy, powinny znajdować się prastare miasta Doliny Tamizy – Chertsey, Wey- bridge, Walton – tyle że wokół widziałem jedynie nieliczne ślady ludzkiej obec- ności. Przemierzałem tereny wypełnione bezładną zabudową, obszar deprywacji sensorycznej, strefę podwójnych nitek autostrady i stacji benzynowych, kom- pleksów biurowych i drogowskazów pokazujących drogę na Heathrow, leżących odłogiem pól pełnych zbiorników z gazem i magazynów ubranych w egzotyczne metalowe blachy. Mijałem tereny przeznaczone pod ponowną zabudowę, które, jak dumnie głosił napis na ogromnej tablicy, stanowiły przedłużenie Heathrow South z jego nieograniczonymi powierzchniami magazynowymi, chociaż w rzeczywistości było to pustkowie, z którego wszystko już zostało wysłane dalej. Nic poza trans- portem samolotowym nie miało tu racji bytu. Znaki drogowe ostrzegały się wza- jemnie, a cała okolica wydawała się mieć zakodowaną wewnętrzną potrzebę ochrony; kamery telewizji przemysłowej przycupnęły przed bramą każdego maga- zynu, a zielone strzałki skrętu w lewo mrugały niestrudzenie, wskazując świątynie starannie strzeżonych parków naukowo-technologicznych. Potem ujrzałem małe szeregowce, ukryte w cieniu wału przeciw- powodziowego, które łączyło jedynie to, że otaczały je komisy samochodowe. Jadąc na południe, minąłem chińską restaurację z jedzeniem na wynos, hurtownię mebli, kilka zagród dla psów obronnych i ponure osiedle mieszkaniowe, przypo- minające nie do końca odnowiony obóz jeniecki. Nie było kin, kościołów ani śródmieścia, a jedyny przejaw życia kulturalnego stanowiły stojące w niekońc- zącym się szpalerze billboardy z lśniącymi reklamami. Po lewej stronie ujrzałem sznur samochodów wjeżdżających w boczną ulicę, rodzinne sedany poszukujące miejsca do parkowania. Trzysta jardów dalej rząd wystaw sklepowych mienił się w promieniach słońca. Zza sieci dróg wjazdowych i podwójnych nitek autostrady wyłoniło się niespodziewanie miasto. Na zagubi- onego podróżnego czekała tu pomoc w postaci neonów sklepu ze sprzętem ogrod- niczym i biura podróży proponującego „luksusowy wypoczynek". Czekałem na zmianę świateł – wieczność skondensowana do kilku sekund. Sygnalizatory wznosiły się nad opustoszałymi skrzyżowaniami niczym kapryśne bóstwa. Położyłem stopę na pedale gazu, gotów ruszyć na czerwonym świetle, gdy w ostatniej chwili zauważyłem za sobą policyjny radiowóz. Podobnie jak miasto, pojawił się znikąd, wywołany przez niesforną wyobraźnię niecierpliwego kierowcy w samochodzie sportowym potężnej mocy. Cała okolica zdawała się czekać na przestępstwo. Dziesięć minut później rozgościłem się w pustej hinduskiej restauracji w cen- trum miasta, które miało mi przyjść z pomocą. Rozpostarłszy mapę nad sfatygow- anym menu, od lat niezmienianą książeczką z laminowanymi kartkami, usiłowałem ustalić, gdzie jestem. Doszedłem do wniosku, że nieco na południowy zachód od Heathrow, w jednym z miast przy autostradzie, które w latach sześćdzi- esiątych wyrastały jak grzyby po deszczu, przyciągając ludzi, czujących się w pełni swobodnie jedynie w bezpośrednim sąsiedztwie międzynarodowego lotniska. Stacja benzynowa położona obok podwójnej nitki autostrady zapewniała tu większe poczucie duchowej wspólnoty niż jakikolwiek kościół czy kaplica i większe poczucie wspólnoty kulturowej niż biblioteka czy galeria. Wjechałem jensenem na górujący nad miastem parking wielopoziomowy, masywny betonowy gmach o dziesięciu kondygnacjach, bardziej tajemniczy niż labirynt w Knossos (moja żona nieco perwersyjnie sugerowała, że powinniśmy w tym ostatnim spędzić miodowy miesiąc). Obecność tej ogromnej konstrukcji odzwierciedlała banalną prawdę, że znalezienie miejsca do parkowania stanie się już wkrótce największą potrzebą duchową mieszkańców Wielkiej Brytanii. Zapytałem właściciela restauracji, gdzie jesteśmy, pokazując mu mapę, ale był zbyt zdenerwowany, by odpowiedzieć. Pięćdziesięciokilkuletni Bengalczyk przy- patrywał się ruchowi na głównej ulicy. Ktoś rzucił cegłą w okno i olbrzymia rysa biegła od podłogi do sufitu. Próbował skierować mnie na tyły pustej restauracji, utrzymując, że stolik przy oknie jest zarezerwowany, ale zignorowałem go i usi- adłem przy pękniętej szybie, chcąc obserwować miasto i jego codzienne życie. Przechodnie byli zbyt pochłonięci robieniem zakupów, by zwracać na mnie uwagę. Sprawiali wrażenie zamożnych i zadowolonych, śmiało idąc przez miasto w całości oddane we władanie sklepom i niewielkim domom towarowym. Nawet w ośrodku zdrowia sprzedawano ciśnieniomierze i płyty DVD z ćwiczeniami fit- ness. Ulice były rzęsiście oświetlone, wesołe i wysprzątane, w odróżnieniu od znanych mi ulic w Londynie. Jakkolwiek to miasto się nazywało, nigdzie nie wi- dać było walających się gazet, gumy do żucia poprzyklejanej do chodników ani bezdomnych śpiących w kartonach. Nie miał tu natomiast czego szukać ten, kto chciałby wypożyczyć książkę, pójść na koncert, pomodlić się, sprawdzić księgi parafialne czy wpłacić pieniądze na cele charytatywne. Krótko mówiąc, miasto stanowiło końcowe stadium konsumpcjonizmu. Spodobało mi się to i poczułem coś w rodzaju dumy, że się do tego przyczyniłem. Historia i tradycja, trucizna o powolnym działaniu sącząca się w organizm starej Brytanii, nie odgrywały żadnej roli w życiu mieszkających tu ludzi. Bytowali w wiecznej teraźniejszości sprze- daży detalicznej, w której największe dylematy moralne dotyczyły tego, czy kupić [ Pobierz całość w formacie PDF ] |
Wątki
|