, Józef Mackiewicz - Kontra (1957), E Książki także, Józef Mackiewicz, ebook, pdf 

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

 

    Józef Mackiewicz

 

 

KONTRA

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

                                 SPIS TREŚCI

 

Część I – JAK DO TEGO DOSZŁO

 

Wstęp  ........................................................................               4

Rozdział I     Rodzina  ...............................................                 9

Rozdział II   Mitia  .....................................................                18

Rozdział III  Zbrodnie i kary  ....................................                 35

Rozdział IV  Wielka radość  ......................................               50

Rozdział V    Wielki odwrót  .....................................                68

 

Część II – SPŁYNĘŁO WODAMI DRAWY

 

Rozdział I     Z szablą w ręku  ....................................                            91 

Rozdział II    „Don Camillo”  .....................................               109

Rozdział III   Plocken-Pass   ......................................               122

Rozdział IV   Czekolada dla dzieci i słowo honoru               

                       dla starszych   ......................................                            135  

Rozdział V    Wieczne pióro chorążego Jacenki   ......                157

Rozdział VI   „Konferencja”  .....................................               176

Rozdział VII  1-go czerwca 1945   ............................               185             

 

 

Część III – AZJACI

 

Rozdział I     Wiedeń  .................................................               197 

Rozdział II    Gemona  ................................................   213

Rozdział III   Mediolan  ..............................................   222  

Rozdział IV    Święty Teodozjusz Czernichowski  ....                 230 

Rozdział V     Rzym  ...................................................   240

Rozdział VI    Ludzie i konie  .....................................                250

 

PRZYPISY AUTORA  ...............................................  265  

ŹRÓDŁA BIBLIGRAFICZNE  .................................  

                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                

1

 

 

 

CZĘŚĆ PIERWSZA
    JAK DO TEGO DOSZŁO?

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

           * *

Są dwie prawdy na świecie. Pierwsza to ta, która ściśle otacza ziemię i wiernie odbija w wodzie płynące górą obłoki. Oddaje echem w górach. Rejestruje dokładnie szum lasu i trzciny nad jeziorem. Wie gdzie ma leżeć każdy kamień w płytkim potoku i dlaczego wywołuje odgłos wiecznego plusku. Ta prawda słyszy najmniejszy szmer owada i najbłahsze słowo ludzkie. Nie uśmiecha się jed­nak nigdy, nawet wtedy, gdy świeci słońcem poprzez płatki jabłoni na wiosnę. Ale też nie marszczy się, nie wykrzywia oblicza złością nawet "wtedy, gdy z obłoków czyni chmury i pędzi je nad płaską ziemią zwiastując burzę. Nie okazuje ani miłości, ani nienawiści. Z niczego nie kpi, gdyż nic, co jest na ziemi, nie uważa za śmieszne. Nad niczym nie rozrywa szat, gdyż nic, co jest na ziemi nie wydaje się jej tego godne. Niczego nie zmienia i niczego nie prze­inacza. Kto zabił muchę, ten zabił. Kto zabił człowieka, ten zabił. Jest idealnie obojętna, bo idealnie obiektywna. Jest prawdą całkowitą, gdyż przyrodzoną.

Za jedyną jej cechę nadprzyrodzoną poczytywać by można pewną tajemnicę, dotychczas przez nikogo jeszcze nie zgłębioną: W jaki sposób, a przede wszystkim w jakim celu, wyrodziła z siebie, w tym samym lesie i stepie, w miastach i na polu, na lądzie, na wodzie i w powietrzu — drugą prawdę?

Ta druga prawda składa się pozornie tylko z dobra i zła. Ale omyliłby się, kto by jej uwierzył na słowo. Gdyż jej dobro i zło są pojęciami względnymi. Ta prawda nigdy nie spoczywa, a wskutek tego rzadko odbija dokładnie oblicze rzeczy. Dlatego wykrzywia się często uśmiechem komizmu lub grymasem złości. Będąc w ciągłym ruchu ledwo nadążyć może za masą słów i gestów ludzkich. Twierdzi, że stara się je rejestrować równie dokładnie co prawda pierwsza, lecz w rzeczywistości stara się je tylko dopasować do swoich względnych celów, a w pośpiechu życia wiele przeinacza. Mogłoby się zdawać, że jest po­wierzchowna jak poranna mgła, którą rozproszą pierwsze promienie słońca lub rozpędzi byle poranny wiaterek. Ale tak nie jest. Utrzymuje się bowiem na powierzchni kur­czowo czepiając skrawków pierwszej prawdy. Rozpłasz­czając na ziemi zaklina się na te same lasy, pola i źródła, powołuje się na świadków, czy to będą trele ptaka, krzyk rozdzieranego kota, czy krew człowieka, umiejętnie przy­wołane przed trybunał wyobraźni ludzkiej; wszakże zawsze z pominięciem innych świadków... Ta druga prawda umizga się, wykręca, wznosi ręce do słońca, przeklina deszcz i burzę. Obiecuje Bóg wie co. Rzadko dotrzymuje.

O ile pierwsza z tych prawd jest milcząca, o tyle druga często bardzo — propagandowa. O ile pierwsza obojętna, o tyle druga namiętna. Wiedząc o tym, że nie jest jedną, tym bardziej okrzykuje się za jedyną, a przez to obowią­zującą. I do pewnego stopnia ma rację, gdyż jest to prawda urzędowa, to znaczy zależna od urzędowego charakteru ustroju, czy nastroju, w którym jest głoszona. W skrócie można by powiedzieć o niej, że jest prawdą koniunkturalnego interpretowania prawdy.

 

*

 

Już z istnienia tych dwóch prawd wynika, co zresztą każdemu wiadomo, jak trudno jest przedstawić dokładny obraz ludzkiego losu, nawet człowieka o życiu uregulo­wanym i prostym. A cóż dopiero zobrazować los tak skom­plikowany, który stał się udziałem Aleksandra Kolcowa. Kozaka z naddońskiej stanicy! Gdyby żył dzisiaj, liczyłby lat 97. Ale nie żyje od dnia l czerwca 1943 roku, na skutek wypadków zaszłych w austriackim miasteczku Lienz, w dolinie rzeki Drawy. Dlatego, podejmując się sumiennego sprawozdania z tych wypadków, tudzież odpo­wiedzi na pytanie: jak do nich doszło, i skąd się Aleksan­der Kolcow na stare lata wziął tak daleko od rodzinnego chutoru, nie mogę pominąć pewnych szczegółów wyjaśnia­jących.

Chutor Kolcowa leżał nad brzegiem Donu, spłaszczony, niski, drewniany, ukryty w wiśniowych sadach. O całym szeregu ważnych, lub drobnych, czy tylko pozornie drob­nych okolicznościach dotyczących życia tego chutoru, oczywiście nie nazbyt dużo jest wiadomo na szerokim świecie. Charakteryzując jego uplasowanie geograficzne można by się ograniczyć do stwierdzenia nielicznych fak­tów, jak te na przykład, że: w dni pogodnego wieczoru letniego ciągnęło od stepu zapachem goryczki i miodu; że gdy księżyc potężny jak ongiś carski rubel, wytaczał się, bywało, zza traw na horyzoncie, to oświecał kraj bez­brzeżny, mogący w ludziach budzić mistycyzm nabożny; że kraj ten słusznie zaliczano do Europy Wschodniej. Tamtędy, począwszy od miejsca gdzie na zachodzie kończył się masyw leśny Polesia i zawisał nad równiną otwartych pól, poprzez Ukrainę, Don, Kubań, dwa razy do roku, wielkimi rzekami ciągnęły raz na południe raz północ, stada ptaków przelotnych, mając tyle miejsca dla siebie, że tylko nieliczny ich odsetek wpadał w sidła zasta­wione przez ludzi. Bywało, że w oczeretach przybrzeżnych było gwarniej w ciągu nocy niż w wielkim mieście. Gor­czyca, piołun, polny rumianek, wysokie gatunki traw ustę­powały regularnie płaszczyźnie śniegów; wysokie niebo niskiemu; blado-niebieskie szaremu. Tylko horyzonty trwały niezmiennie, kompozytorzy pieśni, w których za­duma i tęsknota w rezultacie zawsze opiewały jakowąś — dal...

Ale dal może być też przedmiotem radości. Tak więc na przykład, gdy pewnego wiosennego wieczoru, najstarszy syn Kolcowa, równie jak ojciec Aleksandrem zwany, wracał był konno z miasteczka, i gdy właśnie od rzeki powiało zwyczajną o tej porze świeżością wody, z przymieszką zapachów zroszonej trawy, fiołków i tulipa­nów, gdy raptem za dąbrową zamajaczyły bardzo jeszcze dalekie światła domu, gdy uprzytomnił sobie: werandę, samowar już podany na stół, ćmy atakujące lampę i spa­dające w talerzyki wiśniowych konfitur — młody Aleksan­der nie wytrzymał: Wciągnął powietrze, powstał w strze­mionach i krzyknął z wielkiej, rozpierającej go radości. A potem pognał konia w skok, nie drogą, a na przełaj, stepem.

Trudno jest określić właściwość tego rodzaju radości. Tworzy ją ciepło, noc, młodość, może nawet dobre trawie­nie. Ale nie ma je; nigdy bez poczucia wolnej przestrzeni. Gdy odprowadziwszy konia do stajni, stanął w blasku lampy padającym z werandy, to trzepnął po cholewie hara­pem i powiedział tylko:

— Ech, papa!

— No? — spytał stary spod białych rzęs.

— Nic! Ja tak sobie tylko. Żyć się chce! Ot co! Ojciec rzucił okiem na jego mokre od rosy buty. do któ­rych przykleiły się cienkie pasemka traw i odparł surowo:

— Ty drogi nie masz, żeby po caliźnie hasać? Co? Po nocy w dziurę trafisz, albo w norę susła. Złam mi nogę koniowi, a ja tobie dam życie, że się odechce! — To był ojcowski zwrot retoryczny. W tym wypadku geograficzna odrębność nie stwarzała odrębności od retorycznych zwro­tów ojcowskich w środkowej, południowej, czy zachodniej Europy. I niech fakt ten będzie zanotowany.

Dom Kolcowa był długi, z drzewa, i kryty blachą poma­lowaną na kolor zielony. Bo Kolcow należał do ludzi zamożnych. Miał dwa samowary tulskie, jeden miedziany, drugi biały, niklowy, o którym kłamał (,,stary kułak"!), że jest posrebrzany. Miał więc też sprawy i ulegał wpływom analogicznym do spraw związanych z własnością prywatną całej Europy zachodniej. Tak samo otaczali go biedniejsi od niego i wprost biedni. Ale nawet najbiedniejsi, którzy zazdrościli mu dwóch samowarów, setki owiec, dobrych koni, świeżej farby na dachu, najmniej jednak potrze­bowali mu zazdrościć swobody ruchu.

Dopiero leninowska, październikowa rewolucja bolsze­wicka, czyniąc i bogatych i biednych — biednymi, ode­brała zarówno jednym jak i drugim prawo do swobodnego ruchu. Ta wspólnota niedoli, w komunistycznym kaftanie bezpieczeństwa, która szczególnie zaciążyła na płaszczyz­nach o bardzo szerokich horyzontach, nie była pojęta właściwie w Zachodniej Europie, gdzie marksistowska ,,walka klas" rozgrywała się raczej w ciasnych dzielnicach fabrycznych.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Rozdział I

 

RODZINA

Aleksander Kolcow urodził się w naddońskim chutorze Jaglickim, w wyjątkowo burzliwą noc zimową roku 1860. Opowiadano, że śnieżna zawieja zlała się z niebem tak dokładnie, że człowiek, który wychodził z chaty, widział przed sobą tylko drgającą w szaleństwie ścianę śniegu i nie mógł dojrzeć niczego więcej nawet na odległość zgiętej ręki. Było wiele kłopotu z przeprowadzeniem z trze­ciego po sąsiedztwie domu baby znającej się na akuszerstwie. W stepie zasypało kompletnie ciągnący tabor kupiecki, i ponoć trupy ludzi i koni znaleziono dopiero na wiosnę. Czy była to legenda, czy prawda, trudno było ustalić, gdyż dokładnego miejsca katastrofy nikt nie umiał wskazać. Faktem jest jednak, że burza śnieżna trwała trzy dni i trzy noce, a człowiek biegły w odczytywaniu znaków na niebie i ziemi, sąsiad Tymoteusz Osmuchin, już wtedy przepowiadał nowonarodzonemu Aleksandrowi burzliwe życie i burzliwy koniec.

Przepowiednia jednak na razie się nie sprawdzała. Wojny w tym czasie okazały się rzadkie. Dobrobyt w kraju rósł. Biedak w mieście płacił za funt chleba jedną kopiejkę, a dobre buty z cholewami można było dostać już za dwa ruble. Jedyne, co w życiu Aleksandra Kolcowa wyróżniło go od innych, to okoliczność, że ożenił się bardzo późno, mając już trzydzieści cztery lata, z dziewczyną młodszą od siebie o lat czternaście. Syn pierworodny, Aleksander, ochrzczony tym imieniem podobnie jak ojciec na cześć dwóch carów, przyszedł na świat w roku 1893. W następnym roku 1896, to znaczy w roku koronacji cara Miko­łaja II, urodził się znowu syn, ochrzczony Mikołajem. Potem dopiero zdarzyła się pierwsza niedola w życiu Kolcowa. Mikołaj, mając niespełna dwa lata, utonął w rzece. Wypadek był dziwny. Matka posadziła go na płytkim brzegu, na piasku, dała muszelki i kamyczki do zabawy. Sama zajęła się praniem bielizny. Stukając drewnianą kijanką nie słyszała nawet plusku. Nie sam jednak tragiczny wypadek wzbudził ogólne poruszenie, a fakt nienotowany, ażeby mimo usilnych poszukiwań nigdy i nigdzie nie podobna było wyłowić trupa. Tenże Tymoteusz Osmuchin, podówczas już bardzo stary, roz­powiadał, że trup dziecka wyłowił z wody orzeł bielik i że to, dlatego nie można go było znaleźć. Nie wierzono mu. Jedni twierdzili, że bielik, jak wiadomo orzeł wodny, po­luje tylko na ryby; inni, że bielik chwyta wprawdzie młode zajączki albo susły bobaki, lecz gardzi padłem.

Ojciec, jak to ojciec, po krótkiej rozpaczy przyszedł do siebie. Natomiast w matce dokonać się musiał od tego wypadku jakiś wewnętrzny wstrząs. Posmutniała na zawsze. Mimo to następne dziecko, dziewczynka Ula, uro­dziła się w pięć miesięcy po wypadku duża i zdrowa; czwarta z kolei Raisa dopiero w roku 1902. A najmłodszy syn Mitia, aż w roku 1907.

Pierworodny, zwany Saszą, nie sprawił ojcu zawodu. Wyrósł na schwał. Ojciec, który sam dosłużył się rangi wachmistrza i mimo lat brał jeszcze udział w kampanii japoń­skiej 1904/3 roku, osobiście odprowadził syna do wojska, kiedy przyszła kolej na jego rocznik. Gdy w roku 1914 wybuchła pierwsza wojna światowa, Sasza zaliczony do 3-go pułku kozackiego, trafił do 1-ej armii generała kawa­lerii Rennenkampfa i z nią do Prus Wschodnich. Dnia 19 sierpnia wysłany w charakterze łącznika, znalazł się przypadkowo w rejonie Lejb-Gwardii Konnego pułku pod miasteczkiem Kauschen. Z nadmiaru energii, rozpierającej go żywotności, czy też braku doświadczenia życiowego, przyłączył się zupełnie samowolnie do szarży konnej Lejb-gwardyjskiego pułku, prowadzonej przez rotmistrza barona Wrangla na niemiecką baterię. Podniecony biegiem koń Saszy, czystej krwi dońskiej, pierwszy dopadł nieprzyja­cielskich armat. Sasza, nietrafiony z pistoletu, przez strze­lającego doń oficera, rąbnął go szablą w dół na prawo, przecinając twarz od ucha, tak że górna część czaszki odskoczyła wraz z kaskiem o długim szpicu.

To zdarzenie miało zaważyć na całym późniejszym życiu młodego Kozaka. Odznaczony krzyżem Św. Jerzego IV klasy, dostał wkrótce urlop pod pretekstem błahego zadraśnięcia w późniejszych bitwach. Przyjechał do chu­toru z niemieckim kaskiem oficerskim, który wówczas pod­jął i zabrał ze sobą z pola jako widomy znak trofeum wojennego. Podobno nie kłamał, przynajmniej tak powia­dano, że rotmistrz baron Wrangel osobiście uścisnął mu wówczas rękę. Sasza wyrażał się w każdym razie o nim z entuzjazmem, podobnie jak o całym kawaleryjskim ataku, który tamten poprowadził.

Ojciec promieniał. Tylko matka, która już zdążyła się nasłuchać różnych babskich słuchów zwłaszcza z kampanii wschodnio-pruskiej, w której brało udział najwięcej synów kozackich z okolicy, słysząc przechwałki własnego, westchnęła raz przy obiedzie:

— Ale ty, Saszeńka, pamiętaj, żebyś nie brał cudzego i nie grabił ludzi.

— Niczego ja nie biorę — odparł spochmurniały Sasza, odpychając pusty talerz po zjedzonej zacierce. — Nikt tam specjalnie nie grabi — dodał po chwili. — Wszystko brechta.

Matka znowu westchnęła, a później pociągnęła dalej swym równym, znużonym codzienną pracą głosem:

— Grabią, synek, grabią. Na dniach mówiono, że Ostapienko Szymon, ordynans Wicenowskiego sotnika, nawet kanarki w klatce przywiózł dla niego z jakiegoś tam Iszbergu.

— Istenburgu — poprawił fachowo syn.

— Nie wiem ja jak on się tam nazywa. Miasto nie­mieckie. Ale żeby nawet kanarki w klatce zabierać z domu..

— Lżę pewnie, Ostapienko.

— Nie łże, nie łże. Onegdaj Rają sama chodziła po­patrzeć do Wicenowskich. Żółte takie żółciusieńkie.

— I śpiewają ślicznie! — uzupełniła Rają.

— Co wy do tych kanarków wczepiliście się jak ptasie wszył — Rozzłościł się stary Kolcow. — Wielka mi rzecz kanarek! Ile on wart? Za pół rubla w Rostowie możesz kupić tuzin.

— Tu nie o pół rubla się rozchodzi — odparła sen­tencjonalnie żona.

— Ech, mama, nic się na wojnie nie rozumie. — Z lek­ceważeniem zamknął dyskusję Sasza,

To było jeszcze w roku 1914. Od tego czasu Sasza istotnie miał okazję poznać wojnę lepiej od wielu. Prze­niesiony do innej formacji, wziął ponowny udział w kon­nej szarży kaukaskiej kawaleryjskiej dywizji w dniu 23 listopada pod Koluszkami, jako jednej z operacji mającej przeszkodzić niemieckiemu wyłomowi koło Brzezin, w wiel­kiej bitwie o Łódź. Odznaczony ponownie krzyżem, w na­stępnych latach dwukrotnie ranny, awansowany na uriadnika, wyszedł po raz drugi ze szpitala już w okresie rewo­lucji.

I oto nie pociągnął na rodzinny Don, który, jak powia­dano, gorzał już walką z bolszewikami, ale tam, gdzie wymieniano nazwisko (wówczas generała) Wrangla... Słychać było, że odznaczył się bardzo pod stacją Iłowajską dnia 3 maja 1919 roku, walcząc pod komendą generała Szkuro, który wespół z oddziałem 2-ej terskiej dywizji roz­gromił bolszewików. Mówiono, że brał udział w zwycięs...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • paulink19.keep.pl