, Józef Ignacy Kraszewski - Macocha, Ebooki, Ignacy Kraszewski, pobierz pdf 

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Józef Ignacy Kraszewski

 

MACOCHA

 

 

 

 

 

Powieść z XVIII wieku

TOM PIERWSZY

 

I

 

W kraju puszcz i moczarów, który się z wolna, w miarę wzrostu ludności wytrzebiał i osuszał, nie dalej jak przed stu laty były jeszcze zakąty, oddzielone od gęściej zamieszkanych okolic przestrzeniami tak znacznymi lasów i błot, że przystęp do nich nie w każdej porze roku był możliwy, a często całkiem niepodobny. W tych zakątach położonych, jak mawiano, na końcu świata życie też, odcięte od społeczeństwa, wiodło się zupełnie odrębnym obyczajem. Musiano starczyć sobie, z podań i wrażeń tworzyć własną osnowę, a w braku podbudzających z zewnątrz pobudek usypiać nieco i wlec się tak powoli za drugimi, iż często o cały wiek zostawało się za nimi. Był to sen życia spokojny, jednostajny, bez pragnień przebudzenia, zmiany i gorętszych wrażeń. Rodzili się częstokroć na tych wyspach stałego lądu, lasami jak morzem oblanych, ludzie, którzy nigdy poza ich obrąb nie wyjrzeli, a o kilka mil odległe osady znali zaledwie ze słuchu. Nie było potrzeb wyszukanych ani nawyknień do tego, czego by sama okolica nie wydawała i sam jej mieszkaniec stworzyć nie mógł.

Z pewną obawą i nieufnością spoglądano tu na obcego człowieka, na strój i krój nowy, na ruch pośpieszniejszy, na przybysza, który wkradłszy się w to zacisze, mógł tajemnice jego podchwycić, wieść z nich wynieść na szerszy świat. Miejsca podobne, wśród puszcz, zwały się nawet częstokroć ostrowami, niby wyspami oddzielnymi, które nie chciały się łączyć z otoczeniem i stanowiły całość odrębną.

W dzisiejszym życiu ogólnym świata, opartym na zespoleniu sił wszystkich, na podziale owoców myśli i pracy, trudno pojąć takie dobrowolne wyrzeczenie się wszystkiego, co współka ludzka przynieść mogła; lecz przed wieki ludzkość też żyła inaczej. Gromadki spoglądały na się zazdrośnie i wrogo, byt się opierał nie na przymierzu, lecz na walce i zdobyczy.

Wszystko się zdobywać musiało, nie nabywać; poszachowany był pstro świat i wojować musiał, bo błogosławieństwa pokoju i pracy jeszcze nie pojmował.

Takim zakątem na pograniczach Polesia były w wieku przeszłym Borowce. Na ludniejszych wybrzeżach tego ogromnego leśnego ostrowu znano je z nazwiska tylko i opowiadań, bo mało kto się tam zapuścił i zwiedził ową zapadlinę. Szedł lub jechał do Borowiec tylko, kto musiał; jedna drożyna leśna przez moczary i gąszcze prowadziła do nich i wyprowadzała.

W czasie gdy gromady na pół koczujące szukały bezpieczeństwa od napadów nieprzyjaciela, od klęsk wojny, zabiegła tu snadź kupka ludzi strwożonych i osiedliła się wśród puszcz, rada temu, że za sobą nie pozostawiła śladu. Stare horodyszcze, obwiedzione wałem, świadczyło, że w przedhistorycznych czasach znaczna już musiała być tu osada. Później może obyczaje najazdów tatarskich, zbiegowiska ze wsi sąsiednich, stojących na szlakach, pomnożyły ludność jeszcze, stworzyło się coś na kształt miasteczka, stanęła cerkiew, kościół i zamek. Wkoło ryneczku-targowicy postawiano domy z podcieniami na słupach, starym kształtem przypominające ugaleriowane miasta włoskie, choć tym tylko, że tam od słońca, a tu od słoty były ochroną przechodniom.

Borowce za pośrednictwem kilku przekupniów izraelskiego rodu, mających cały handel w swym ręku, otrzymywały z zewnątrz to, czego potrzebowały; przez nich też wyprzedawały się z tego, co im zbywało. Niewielu mieszkańców rolników, należących do wiosek, chciało się narażać na dalsze podróże we własnych interesach; wszyscy woleli doma siedzieć, niż gonić za zyskiem i ocierać się o nieznanych ludzi. Kilku zaledwie, których po zewnętrznych cechach łatwo odróżnić było można, posługiwało kupczącym do wywozu tutejszych płodów; reszta za żaden zarobek nie podjęłaby się podróży poza granice lasów borowieckich. Spoglądano na tych, dotknięciem obcych pokalanych ludzi, nieomal jak na straconych i cudzych, jak na nieszczęśliwe chciwości ofiary. A prawdę rzekłszy, ci, co Żydom furmanili, byli też najwięksi pijacy i najrozpustniejsi ludzie.

Żaden prawie żywioł obcy nie pomieszał się ze starodawnym plemieniem borowiczan.

Żeniono się między swymi; proboszcza zastępował jaki krewniak, wcześnie tu na wychowanie wzięty i przyswojony, a do tej pustyni nawykły; parochowie na synów przelewali swe obowiązki; we dworze też, jeśli co przybyło nowego, to tak młodego, że się łatwo i prędko dało wcielić w gromadkę. Służba spadała z ojca na syna; chaty i pola, suknie i charaktery, sprzęty i obyczaje, nawet rysy i oblicza brały pokolenia w spadku. Mało też kto by był mógł tu wyżyć, nie nawykły do uroczystej ciszy, spokoju, do tego marudnego życia, które żywszego biegu nie znało. Utrzymywali tutejsi, że i zwierzęta domowe, konie, woły, psy, owce, wszystko, co hodowano, inaczej tu niż za ostrowem wyglądało.

Ku północo-wschodowi niezmierne lasów tutejszych obszary przypierały do kilku podobnych ostrowów, od wieków także zaludnionych, pokrewnych zwyczajami i żywotem, od których w ostateczności zapożyczano się, jeśli potrzeba była konieczna rzemieślnika, parobka, warsztatu. Były wprawdzie podania, iż borowiczanie krwawe niegdyś o lasy i łęgi staczali boje z tymi sąsiady, ale te od bardzo dawna ustały. Mieli ziemi do zbytku.

Kilka mogił na granicach, obłożonych gałęźmi suchymi, służących razem za kopce graniczne, jedynymi były pomnikami tych bratnich zapasów. W tej atmosferze, nie zamąconej żadnym obcym wyziewem, rosły jak dęby i sosny, podania i baśnie, które każde nowe pokolenie przerabiało, ubierało i zwiększało ich rozmiary. Czepiały się one uroczysk, gajów, strumieni, kamieni i jak bluszcze a powoje każdą obwijały ruinę.

Wyminąwszy miasteczko, które niczym się oprócz rozmiarów od wiosek nie różniło, ulica wyszczerbiona ze starych bardzo drzew prowadziła ku horodyszczu i tak zwanemu zanikowi, położonemu nad samym brzegiem rzeki, zielonymi otoczonej łęgami. Horodyszcze obrosłe drzewy, na którym żadnych budowli od wieków nie było, wychodziło na błota ku rzece; bliżej lądu stał późniejszy zamek, przytykający doń, z kamienia niegdyś zbudowany, zniszczony potem czy spalony, szarą ruiną, dość jeszcze rozległą, opuszczoną, wyglądający na zielonym tle drzew smutnie. Snadź przed jego upadkiem, podania bowiem wielce były różne, wzniesiona została wspaniała piętrowa brama wjazdowa, obronna, panująca nad mostem zwodzonym. Służyła ona niegdyś na pomieszczenie zbrojnej załogi i wojennych przyborów, a potem, gdy zamek sam zniszczał, dziedzice przenieśli się do niej, poprawili ją nieco i dziś ona dwór zastępowała.

Była to budowa nieforemna, dolepiana, przerabiana, popsuta zewnątrz, ale do potrzeb życia zastosowana jako tako. Okute wrota ciężkie, które ją niegdyś zamykały, żelazne brony spuszczane z dawna bezużyteczne, do ścian i murów przyrosłe, nie ruszały się już, rdzewiały i gniły powoli. Na piętrze wsparte na belkach i kamiennych wyskokach balasy, z których na nieprzyjaciela miotano kamienie i lano wrzątek, poopadały zupełnie, tak że z nich tylko kościotrupa sterczał szczątek.

Grube mury, od podwórza jeszcze szkarpami popodpierane, rzadko gdzie dotąd zarysowały się szparami, nie wpuściły ani traw, ani krzewów, co by je rozsadzić mogły, trzymały się krzepko mimo sędziwego wieku. Okna miejscami błoniaste, w ołów oprawnymi, małymi szybki świecące, inne już z szerszych tafli złożone, świadczyły, że wszystkie mieszkania w bramie pozajmowane były. O kilkanaście kroków stojąca okrągła baszta, snadź dawniej murem okólnym z zamkiem połączona i do niego należąca, teraz nawą przybudówką się z bramą zrosła i jedną z nią stanowiła całość.

W obszernym podwórcu, ku ruinom zamczyska wiodącym, niedawno snadź zasadzony krzewił się ogródek kwiatowy. Nie był on ani wykwintny, ani sztucznie przybrany, ale jego pstre grzędki i uliczki piaskiem sypane ożywiały nieco te pustki. Niektóre klombiki wybiegały aż na wał okryty rumowiskami dawnej kurtyny zburzonej, a ze starych fos oschłych dobywające się zarośla łączyły się z nimi, podnosząc się z drugiej strony.

Od wieków utrzymywały się tu podania o niezmiernie rozległych pod zamkiem i horodyszczem lochach i pieczarach podziemnych, których część dotąd była pod kluczem, a reszta służyła za schronienie kunom i nietoperzom. Otwory ich, gdzieniegdzie widne przez gałęzie ożyn, ciekawym chłopcom wiejskim służyły do rzucania kamyków i różnych doświadczeń a zabawek. Kilka takich przełomów znajdowało się na zamku i w pobliżu niego, a ziemia dokoła próżnią tętniała.

Pomimo ponurego i smutnego oblicza krajobraz otaczający nie pozbawiony był wdzięku. Wprawdzie, jak sięgnęło oko, niezmierne ściany czarnych lasów jakby żelaznym obejmowały go pasem, lecz wpośród nich szeroko też zielone rozpościerały się łęgi a wolno płynąca, szeroka rzeka srebrzysta.

W dali gdzieniegdzie samotna sosna lub dąb prastary sterczał wystąpiwszy daleko przed gąszcze i majestatycznie gałęźmi olbrzymimi malował się na czarnych lasu głębiach. Po łęgach stały stogi jak strażnicy, dalej szarych łóz i wierzb pozaokrąglane kłęby jakby wał leżały nad rzeką. Gdzieniegdzie pobożna ręka wzniosła wysoki krzyż, świadczący o modlitwie i boleści, tajemniczy kurhan, zielonym kobiercem obrzucony, samotny, jak zagadka przeszłych wieków, nie rozwiązana, świecił żółtym, oberwanym bokiem.

Oko, błądząc po lasu wybrzeżach, mogło w nich dojrzeć jakby zasieki poobalanych drzew, ze sterczącymi konary białymi i zeschłymi, dalej łąk, które się wcisnęły we wnętrza puszczy, i strumieni osłonionych bujnymi rośliny, zwieszającymi się u ich brzegów. Lecz oprócz ogromnej osady Borowiec i kilku przysiółków z nią połączonych, a niewielu chat w pobliżu rozsianych, w całej okolicy żadnego ludzkiego nie widać było mieszkania. Poza wydartymi polami, na wzgórzach, ciągnęły się lasy, bory, puszcza całkiem bezludna. Jedna szersza droga do niej wiodła, gdzieniegdzie ścieżyny ledwie znaczne i wydeptane przez, leśników dróżki.

Cały ten obszar, który małe mógłby był stanowić państewko, gdyby ludność odpowiadała ziemi, należał od lat tak wielu do jednej rodziny, iż pamięć ludzka nie sięgała czasów zdobycia czy nabycia przez nią Borowiec. Najstarsze też dokumenta wspominały o Dobkach z Borowiec. Losy tej rodziny, przykutej do pustkowia, były dość osobliwe, historia ciekawa i zagadkowa; nie wszystkie wypadki jej Wiadome nawet miejscowym, a poza granicami dziwy z nich sobie pleciono. Dobkowie trzymali się Borowiec przez kilka wieków ani zbogacając się, ani zubożawszy, nie mogąc się rozrodzić, ale też nie wygasnąwszy, gdy tyle innych rodów wymarło. Najczęściej syn tu jeden po ojcu zostawał i dziedziczył, rzadko ich dwu bywało, nigdy nie dorośli razem. Córek niewiele wyszło z domu, majętność się też nie podzieliła i o jednym tylko Dobku herbu Cholewa wiedziano, że się był wyniósł stąd, a osiadł na Litwie. Trafiło się to właśnie pod ten czas, gdy Dobkowie, nie wiadomo skąd i jak, zachwycili religijnych nowinek, z kościoła zrobili zbór, księdza wygnawszy, dawali różnym warchołom przytułek, na ostatek zabłąkali się aż do arian i z nimi w końcu trzymali.

Siedzieli tu jakiś czas, kryjąc się, Przypkowscy i kilku innych braci polskiej. Gdy przyszło potem srogie arian prześladowanie i zmuszono ich albo kraj opuścić, lub wiary się swej wyrzekać, ów Dobek, co stąd wędrował, wszedł po to, aby do kościoła wrócić, i katolikiem zostawszy, ożenił się z bogatą dziedziczką, z którą nową gałąź Dobków Cholewitów fundował; ta jednak wszelkie stosunki z pierwszym swym gniazdem zerwała.

Dobkowie borowieccy, dopóki tylko było można, trzymali jawnie z ariany, potem z dysydentami, pozornie się arianizmu wyrzekłszy, na ostatek nawrócili się i oni do katolicyzmu, chociaż różnie o tym mówiono i byli, co utrzymywali, że stary w nich zakwas utajony pozostał.

Zbór, który był z kościoła zrobiony, na powrót zwrócono księdzu. W czasie gdy Dobkowie heretykami byli, pochowano ich tu kilku i w zborze wystawiono im przepyszne grobowce. Gdy wrócili katolicy, ponieważ sobory i bulle nie dozwalały, by z kościoła wyłączonych ciała w poświęconym miejscu spoczywały, musiano przenosić i monumenta, i ciała do sąsiedniego zamkowego lochu, na co osobne sklepione przeznaczono podziemie. Opierali się zrazu Dobkowie naruszeniu pokoju zmarłych, lecz gdy duchowieństwo surowo domagać się zaczęło usunięcia tych grobów, zabrano z kościoła do zamku nie tylko arian, ale wszelkie, jakie były, trumny, i odtąd grzebali się wszyscy w tym lochu zamkowym, na dwie izby podzielonym, w którym monumenta, tablice, rzeźby i wszelkie pamiątki po nich zgromadzono.

Te odosobnione groby Dobków na samym zamku zajmowały część ogromnych lochów, o których głosiły podania, że się aż za rzeką ciągnęły. Wnijście do nich było osobne, zamczyste, a piecza około zachowania szczególna. Kilka okien kraciastych od dziedzińca dozwalało dojrzeć w głębi stojące trumny, począwszy od dębowych, w kłodach grubych żłobionych, aż do cynowych i kamiennych. W jednym lochu leżeli arianie, obok poświęcony mieścił rodzinę katolicką.

Z kolei po sobie następujący tu proboszczowie wszyscy brali, zdaje się, w spadku po sobie pewną ku kolatorom nieufność i podejrzenie ich ortodoksji, chociaż Dobkowie nie dawali do tego żadnego powodu, spełniali zewnętrzne obowiązki gorliwie i przykładnie, ale się pono w starych Bibliach swoich zanadto rozczytywali.

Więc choć ich o herezję jawną pomówić nie było można, podejrzewano o pewną do niej skłonność. Gorliwości zbytniej nie było z ich strony, braku pohamowania zarówno... a któż mógł zajrzeć w sumienie?

Z tego powodu może niełatwo im było o żony, tak że gdy pora ślubowania przychodziła, wybierali się zwykle gdzieś daleko, kędy ich z tej strony nie znano, i stamtąd sobie przywozili towarzyszki albo też trafiało się, że wcześnie ubogie krewne żon swych sprowadzali dla synów, wychowując na przyszłe małżonki.

Od wieków tak bardzo odosobnieni, samotni, nie żyjąc z nikim, rodziną się tylko własną i sami sobą otaczając, starczyli sobie, ani z sąsiadami, ani z tymi, do których wypadki ich zbliżały, nie zawiązując ściślejszych stosunków. Mało co też wiedziano o nich, o życiu na zamku, o ich sprawach i myślach; a służba, która dwór otaczała, tak była dobrana i wyuczona, że się ze wsią i miasteczkiem nie łączyła i stanowiła też jakby odrębną gromadę. Sług nowych przyjmować nie potrzebowano, gdyż młodzież i dzieci zawczasu wprawiano i sposobiono na wszelkie funkcje zamkowe. Przed stu laty blisko, gdy się opowiadanie nasze zaczyna, panem na Borowcach był Salomon Dobek Cholewa Borowiecki, człowiek już niemłody, wdowiec, z wielu względów do przodków swoich niepodobny, chociaż dużo też z ich charakteru zachował. Odziedziczył on był majętność po ojcu już od lat kilkudziesięciu, w dosyć dziwny sposób: bo choć wedle wszelkiego prawdopodobieństwa ojciec jego, Adam Dobek, nie żył od dawna, wszakże śladu, co się z nim stało i jaką śmiercią, i gdzie zginął, nie było. Jakaś mętna historia, nie rozjaśniona, wiązała się z tym zniknieniem ojca Salomonowego.

Adam, urodzony w ostatnich latach siedemnastego wieku, ledwie doszedłszy pełnoletności, stracił najprzód ojca, a wprędce potem i matkę. Lat potem niemal dziesiątek żył całkiem samotnie, dziczejąc na zamku, nie zdając się myśleć o ożenieniu. Potem obyczajem ojców wyruszył kędyś szukać dozgonnej życia towarzyszki. Rok go prawie w domu nie było, powrócił z żoną do Borowiec. Kobieta, którą z sobą przywiózł, nadzwyczajnej być miała piękności, lecz od pierwszej chwili smutna, płacząca, widocznie zbolała i nieszczęśliwa, zdawała się przeciw woli wydaną za nieluba męczennicą.

Wkrótce po powrocie urodził się syn i matka zaraz, wydawszy go na świat, umarła.

W ostatniej chorobie nie dopuszczano do niej nikogo z ludzi; z izb, w których leżała, dochodziły jakieś krzyki rozdzierające, przeraźliwe, straszne, a gdy skonała, sam ją mąż do grobu ubierał.

Po śmierci jej stary Adam stał się bardziej jeszcze ponurym i odludkiem zamkniętym; mówiono, że znaczną część dnia i nocy przy grobach ojców przepędzał. Zajmował się też wychowaniem syna, co mu było ciężko, bo dziecko było złośliwe i uparte. Ojciec i syn gryźli się, kłócili, chłopiec z domu nawet uciekał i kilka razy gonić za nim, łapać go i więzić musiano.

Gdy nareszcie dorósł lat pewnych, nieco się uśmierzywszy z pomocą nauczyciela, którego doń sprowadzono z daleka (a ten go uchodzić przecież potrafił), zaszedł ów dziwny z ojcem wypadek, nie rozjaśniony dotąd a różnie tłumaczony.

Nie wiadomo z jakiego powodu, zbiegł z zamku stary sługa, za którym próżno, znaczną nagrodę wyznaczywszy, gnano — sługa od dzieciństwa tu wychowany i zaufanie pana posiadający. Wkrótce potem, nie wiadomo, czy za jego powodem, czy z innych przyczyn, zjechali sądowi ludzie do Borowiec na zamek i samego pana Adama Dobka osobę ująć chciano. Lecz nim się to stało, przeczuwając snadź coś złego, stary wziął klucze od grobów i zniknął w lochach, tak że potem na próżno je przetrząsano, śledzono i nigdzie nie odkryto, jak I dokąd ujść potrafił. Utrzymywano później, że zagrożony banicją i infamią (nie wiadomo za jaki występek), sam sobie dobrowolnie życie odebrał wstydu uchodząc, a rodzina całą sprawę zdusić i utaić potrafiła. To pewna, że go od dawna za umarłego miano i w grobach tablicę pamiątkową umieszczono.

Syn bez przeszkody objął majętności i przeciw obyczajowi ojców, nie szukając daleko, pojął za żonę córkę jednego ze swych oficjalistów, dziewczynę prostą, której piękność była całym posagiem. Przywiązał się do niej wielce, a gdy wydawszy córkę na świat i ona wprędce życie skończyła, w rozpaczy o mało sam, zachorzawszy, nie poszedł za nią. Pozostałe dziecię przywołało go do życia.

Dziewczynie imię Laura było.

Dochodziła ona lat szesnastu, a piękność jej, przypominająca matkę, rozkwitała najcudniej na pociechę ojcowską. Była to ostatnia imienia Dobków dziedziczka i, co się od wieków po raz; pierwszy trafiało, majątki przejść miały po kądzieli w obcą rodzinę, a imię stare wygasnąć. Płakał nad tym po kryjomu Salomon. Miał on naówczas lat niespełna pięćdziesiąt, lecz życie surowe, a jednostajne młodo go zachowało.

Od śmierci żony szukał pociechy i zajęcia w różnych przedmiotach: najprzód w troskliwej nad dzieckiem opiece, która była dlań pierwszym życia zadaniem, potem w czytaniu ksiąg, które mu nie smakowały, na ostatek zbudziła się w nim żądza zbogacenia i ta go drugim węzłem przywiązała do życia. Od czasu jak począł frymarczyć, z Żydami na współ handlować, wyprzedawać lasy, zakupować zboża i puszczać różne towary do Gdańska, ożył jakoś Salomon, orzeźwiał, w końcu zaś stał się chciwym skąpcem, co dzień prawie łakomszym mienia, w miarę jak ono wzrastało. Nie przyszła ta namiętność od razu, ale się w nim, można rzec, rozrastała powoli, chwytała go, coraz uciskając mocniej, opanowywała, aż niemal do niepoznania zmieniła.

Kochał zawsze tę córkę jedyną miłością bałwochwalską, będąc raczej pierwszym jej sługą niż rodzicem; przecież starania o grosze, o zyski, o złoto, na którego widok drżał, czasem mu nawet Laurę z pamięci i serca rugowały.

Handle jego, którymi nie oddalając się prawie z Borowiec kierował, odbywały się przez kilku izraelskich faktorów, sług płatnych, wprawnych a pewnych, bo ich rodziny w ręku miał Dobek i ludzi dobierał trafnie. Zaczął najprzód od wyrobku niezmiernych lasów własnych, w których się skarby wielkie znalazły: dęby nie widzianych rozmiarów, klepka, masztowe sosny i bale. Spławna rzeka wywóz ich ułatwiała, pędzono oprócz tego smołę, palono potaże. Puszcze były tak rozległe a nie tykane, że gospodarstwa tego na lata stało. Corocznie tysiącami dukatów brano za leśne produkta, a w lasach trzebieży tej znać nie było.

Na sosnowe belki zaczął potem Dobek składać zboże kupowane w żyźniejszych okolicach i prowadzić je do Gdańska. Z każdym rokiem handel tym większe przybierał rozmiary. Życie się nie zmieniało wcale, grosz przywieziony w jasnym obrączkowym złocie tonął gdzieś w żelaznych skrzyniach, w podziemiu zamkniętych, od których klucz nosił Dobek, jak mówiono, na szyi, nikomu go nigdy nie powierzając.

Jedynym szafunkiem były gościńce, które z Gdańska dla Laury przywożono co rok: bogate sprzęty, klejnociki, sreberka. Te Aron Lewi, prawa ręka Dobka, Żyd bardzo już majętny, sam wybierał i kupował, a miał i smaku wiele, i wytargować się umiał.

Salomon Dobek, choć dawniejsi jego przodkowie mieli wszyscy być postawy olbrzymiej, nie dorósł ich wcale, a nawet ojca, o którym prawiono, że był rozrosły i silny. Mały, suchy, zgarbiony nieco, łysy, rumiano i świeżo jeszcze wyglądał, oczy mu się świeciły, biegał po młodemu i ani oczu, ani uszu, ani żywości młodej nie stracił. Chodził zawsze odziany szaro, podpasany skórzanym paskiem, w butach do kolan.

Dopuszczenie faktorów do zamku i owe frymarki z nimi, choć się odbywały w izbie na dole na to przeznaczonej, i nigdy im dalej na zamek wchodzić i po nim się wałęsać nie było wolno, zmieniły po trosze życie borowieckie. Z chciwością złota wcisnęły się troski, zajęcia tysiączne i potrzeby stosunków ze światem. Laury też dorastającej nie mógł ojciec wychować o własnej sile, musiał do niej jakąś daleką krewną babki z odległych stron sprowadzić. Przybyła panna Fryderyka von Henau powiększyła szczupłe gronko mieszkańców zamku. Składało się ono: z pana Salomona, panny Laury i cioci Henau, jak ją pospolicie zwano. Już za Adama dwór się był znacznie zmniejszył, dziś stał się szczuplejszym jeszcze; wielu starych puszczono na chleb łaskawy. Salomon, który dla córki nic nie szczędził, dla siebie, domu i ludzi z każdym dniem stawał się dokuczliwszym sknerą.

Niedaleko zamku, bo tak teraz bramę z basztą nazywano, stał dawny kościół, przerobiony ze zboru i przywrócony ostatecznie nabożeństwu katolickiemu; przy nim mieściła się stara, murowana plebania, od lat kilkunastu zamieszkiwana przez proboszcza Żagla, którego stryj poprzednio był także czas długi miejscowym duszpasterzem. Pomiędzy plebanią a zamkiem nie było otwartej wojny, stosunki na oko przyjazne łączyły kanonika z dziedzicem, lecz z obu stron panowała nieufność i tajona niechęć. Ksiądz Żagiel wiedział najlepiej od stryja i z miejscowych podań, co tylko o Dobkach rozpowiadano, tu się zbiegały wszelkie ciche, nieprzyjazne im plotki; we dworze także szukano zawsze jakichś do proboszcza przyczepek, czegoś, co by mu zarzucić było można.

Widywano się tylko z konieczności, a zgoda była powierzchowna, pokrywająca ciągle wzrastającą tajoną nienawiść.

Ksiądz Żagiel nastawał szczególniej na to, że u Dobków pełno było tajemnic i rzeczy ukrytych w życiu i postępowaniu, dodając, że kto czystym jest, ten się nie ma z czym ukrywać. We dworze księdza Żagla za niebezpiecznego miano fanatyka i rozsiewacza potwarzy nieuzasadnionych. Nie przychodziło jednak do wybuchu i powierzchowne porozumienie dotąd nadwerężone nie zostało.

Ksiądz Żagiel był człowiekiem dobrym w gruncie, lecz samotnością, życiem na tej ustroni bez ludzi podrażnionym i kwaśnym a niekiedy niecierpliwym. A że nadzwyczaj surowo pilnował, aby się w obowiązkach religijnych nie opuszczali i najlżejszemu w tym uchybieniu nie przebaczał, nie zawsze bywał ze dworu zadowolony. W otoczeniu Dobków i w nich samych gorliwości żadnej nie było; zaniedbywali się nawet często, a gniew proboszcza lekceważyli. Miał on też i to za złe, że Salomon więcej z Izraelitami dla handlu przestawał niż z kimkolwiek bądź i zdawał się w ich towarzystwie smakować. Laury wychowanie, zbyt wielką dające jej swobodę, charakter dziewczęcia śmiały, energiczny, fantastyczne jej postępowanie, męskie niemal upodobania proboszczowi się też nie podobały. Od majętnego Dobka nigdy ani na naprawę kościołka, ani na restaurację plebanii, ani na ogrodzenie cmentarza ksiądz nic doprosić się nie mógł. Spotykali się też chyba w niedzielę na sumie, w uroczyste święta i dni, gdy proboszcz czuł się w obowiązku odwiedzić kolatora, a rzadko bardzo nawet na obiad bywał proszony.

Samym położeniem swym Borowce wszelkiego bliższego sąsiedztwa pozbawione były, stosunki więc ze szlachtą prawie nie istniały. Dobek wyjeżdżał rzadko, tylko gdy był zmuszony; do niego nikt nie przybywał, chyba za interesem. Nie można jednak powiedzieć, ażeby się tu nudzono; Salomon od rana do nocy siedział w rachunkach lub słuchał szczebiotania córki; Laura i panna Henau biegały, chodziły, czytały i zajmowały się robotkami kobiecymi. Dwie te kobiety zdawały się stworzone na przeciwieństwo sobie i dlatego się może doskonale godziły. Nic sztywniejszego, chłodniejszego na pozór, wystawić sobie nie można nad ciocię Fryderykę, od rana w czarną suknię z białym kołnierzem opiętą, wyprostowaną, nie uśmiechającą się nigdy prawie i do starego jakiegoś flamandzkiego portretu podobną. Chód jej, postawa, mierzona mowa, wzrok nigdy się nie ożywiający, usta, z których płynęły jakby siłą wyciśnięte, z wolna, jeden po drugim, obliczone wyrazy — były w najzupełniejszej sprzeczności z ognistą naturą, niepohamowaną szczebiotliwością i rozpieszczoną samowolą Laury, która co chwila czegoś nowego do podsycenia w sobie życia płonącego potrzebowała, a czegokolwiek zapragnęła, to posiąść musiała koniecznie. Ojciec czasem próbował ją hamować, co mu się nigdy prawie nie udawało, ustępował pieszczotom dziecka, na którego czole obawiał się najlżejszej nawet chmurki. Właściwie piękna Laura, którą wszyscy spieszczoną Lorką nazywali, panowała samowładnie na zamku i wola jej rządziła wszystkimi. Kochano ją powszechnie, gdyż dziecię, szczęśliwe, dokoła siebie szczęście widzieć chciało wszędzie, przymilało się każdemu i niechęci długo nie mogło w sercu zatrzymać.

Gwałtowność uczuć wszakże kazała się domyślać, że gdyby Lorka raz kogo znienawidzieć mogła, nienawiść jej, jak miłość, nie znałaby granic. Życie, osamotnione dotąd, nawykłym do niego nie ciężyło; frasował się tylko zawczasu pan Dobek tym, że ono zmienić się musi, bo i tak dziewczęcia w tym kątku zamurowanego trzymać nie było podobna zawsze. Rok jeszcze lub dwa, a przewidzieć było łatwo, iż z nim wyjechać przyjdzie, by je na świat wywieźć i dać je poznać światu.

W takim położeniu byli mieszkańcy Borowiec, gdy niespodziany wypadek zamącił ten spokój, do którego od dawna nawykli.

O mil dwie (wprawdzie fantastycznie wielkich) poza wschodnią granicą lasów borowieckich leżały dobra rozległe, do Sapiehów należące, w których się od dawna dzierżawcy różni mieniali. Klucz smołochowski, wypuszczany różnym spekulatorom, przed laty sześciu dostał się niejakiemu panu Nosce, szlachcicowi mającemu własny majątek o mil dziesięć, zamożnemu a chciwie dorabiającemu się grosza. Nosko wziął Smołochów z wolnością pędzenia smoły, dziegciu i palenia potażu, używał też jej i korzystał śpiesznie, gdy w ciągu tych zabiegów o fortunę, niedawno ożeniony, w sile wieku i zdrowia, zaziębiwszy się na polowaniu, dostał gorączki i zmarł prawie nagle.

Pozostała po nim wdowa, kobieta młoda, piękna, energiczna, sama jedna, bez rodziny, bo ta gdzieś się po świecie była rozpierzchła; zrozpaczywszy niemal o sobie, postanowiła szukać ratunku, gdzie go się jak najmniej spodziewać mogła.

Jednego dnia, gdy pan Salomon Dobek najmocniej był zajęty rachunkami ze swym Aronem, dał mu znać stary sługa, iż młoda jakaś pani piechotą przyszła z miasteczka i prosiła, by się z nim widzieć i pomówić mogła.

Było w tym coś tak nadzwyczajnego, niesłychanego, nie praktykowanego w Borowcach, iż w pierwszej chwili Dobek się przeląkł i odpowiedzieć na pytanie nie mógł. Spojrzał na Arona, jakby żądając rady, co tu począć.

Kto mogła być ta kobieta młoda, obca, która się z panem borowieckim widzieć i mówić chciała? Po co i dlaczego? Stary Aron pogładził brodę, rady bowiem dawać nie śmiał, a czuł zresztą, iż rozmowy nikomu odmówić nie można.

— Ale któż ona jest? — zapytał Dobek. — Skąd? Jakim się tu sposobem dostała?

— Tego nie wiem — rzekł sługa.

— Jak wygląda? — dodał pan Salomon.

— Bardzo pańsko... kobieta młoda, nie więcej lat dwudziestu kilku, piękna, śmiała... nietutejsza... musi być kędyś... z kraju... (Krajem tu nazywano, co poza polesiami leżało).

Dobek spojrzał powtórnie na Arona. Aron, znowu długą w dłoń zebrawszy brodę, brwi podniósł, głową pokręcił, westchnął i nic nie rzekł.

— No, cóż tu zrobić?

— A jasny panie, jużci pogadać z każdym trzeba — mruknął Aron.

Pan Salomon spojrzał na swój strój zaniedbany, na izdebkę tę, w której tylko Żydów, oficjalistów i sługi zwykł był przyjmować, namyślił się i po chwili rzekł słudze, aby jejmość przybyłą prosił do parlatorium. Tak się tu zwała izba większa na piętrze w bramie, sklepiona, do której rzadko kiedy zaglądano, ustrojona w dawne sprzęty, w obrazy, szafy i co dwór miał najlepszego. Lorka nie lubiła jej, bo była ciemna i ponura; Salomon chodził tylko czasem obejrzeć, czy tam jakiej szkody nie ma; jedna panna Henau lubiła ten ciasny kątek wspomnień pełny i siadywała tu czasami, przepatrując stare księgi, które w dwóch czarnych, gdańskich, wspaniałych szafach chroniono.

Z okien parlatorium w jedną stronę poglądając, widać było ulicę wysadzaną i miasteczko, w drugą — dziedziniec zamkowy z ogródkiem Laury i szarymi ruinami starymi. Z dwojga drzwi, w węższych ścianach jego umieszczonych, jedne wiodły na schody od wnętrza bramy, drugie w głąb domu, ku mieszkaniom Laury i panny Henau; korytarzykiem i przybudowaną galeryjką szło się na schody łączące piętro z izbami na dole, które pan Dobek zajmował. Sklepienia niskie nadawały salce smutną fizjonomię. Okna, w grubym murze głęboko osadzone, w ołów oprawnymi szyby skąpo ją oświecały. Przyciemniał ją też sprzęt czarny, szafy szerokie, przysadziste, na których wierzchach stojące delfty sine sięgały prawie łuków sklepienia. Pomiędzy nimi, w ramach czarnych, przyciemniałe portrety, z których gdzieniegdzie twarz chmurna patrzała, nie mogły jej ożywić ani rozweselić. Dębowe stoły, ławy i stare krzesła okryte aksamitem wypłowiałym, kilka półek, na których srebrne i gliniane stały naczynia, puchary i misy, mosiężny złocony pająk od środka sklepień wiszący — dopełniały ubrania parlatorium.

W każdym z okien, o dwa łokcie przynajmniej w mur wsuniętych, stały na podniesieniach ławeczki do siedzenia, zielonym suknem poobijane. Nade drzwiami głównymi stare płótno wyobrażało Chrystusa na krzyżu, z całą średniowiecznej sztuki wyrazistością odmalowanego.

Do tej izby ponurej, jakby na obcowanie z umarłymi przeznaczonej, sługa, otworzywszy drzwi, wpuścił młodą panię, która się rozmowy z panem Dobkiem dopraszała. Snadź ona się go tu znaleźć spodziewała, bo wszedłszy, obejrzała się ciekawie, zdumiała widząc się samą i korzystając z wolnej chwili, zaczęła się chciwie po salce pustej rozglądać.

Nieznajoma pani, która tu weszła, wdowa po panu Nosce, na czarnym tle parlatorium wyglądała świeżo, krasno jak kwiat na ciemnej aksamitu szacie. Pani Sabina, gdyż takie imię nosiła, była pięknego wzrostu i ślicznej kształtnej postawy, ciemnych oczu i włosów, kobietą w kwiecie wieku i wdzięku. Oko znawcy nie znalazłoby w niej może żadnej z tych cech, którymi Bóg znaczy wybrane swoje, ale też nie wyszukałoby skazy.

Piękność była regularna, choć pospolita, nic w niej uderzającego nadzwyczajnością, nic rażącego brakiem harmonii. Jak z jednej sztuki brązu ulana, zręczna, silna, z energią na czole, z oczyma pełnymi rozumu i ognia razem, przypominała piękną kariatydę grecką, która dźwignąć może gmach, ale nie ma skrzydeł, by się nad ziemię podniosła. Niepospolita była to piękność — a przecież nic nie mówiąca; twarz spokojna zdawała się zagadką marmurową, wszystko z niej mógł uczynić artysta, ale czym ona była sama z siebie — nie mówiła. Czarny ubiór wdowi Sabiny podnosił wdzięki jej postawy, cery i twarzy. Długa suknia, czarny kwef okrywający włosy, szeroka chustka z koronkami, którą zarzuciła na ramiona, drapowały ją pięknie bardzo.

Wszedłszy do parlatorium, postała chwilę zdumiona, rozglądając się po ścianach, sprzętach, wizerunkach, nie śmiała się ruszyć, badając drzwi jedne i drugie, zaparte jakby na wieki. Na zamku cisza panowała uroczysta, przez okna, których szyby lata długie spaliły, mało co na zewnątrz widać było.

Jeszcze się tak rozpatrywała Sabina wśród izby, w której oddychać jej było ciężko, gdy usłyszała hałas i śmiech za drzwiami przeciwnymi tym, którymi weszła, potem lekki bieg w przyległym mieszkaniu; klamka żelazna zadrgała, otwarło się pół podwoi i blondynka złotowłosa, biała, różowa, z wielkimi oczyma niebieskimi jak dwa wschodnie turkusy, wpadła uciekając do salki... Spostrzegła ją, krzyknęła przeraźliwie, zachwiała się, oparła o ścianę i przelękniona chciała uciekać jak od widma, ale nogi pod nią zadrżały, wyciągnęła ręce, odpychając od siebie zjawisko, i na kolana upadła.

 

II

 

Pani Sabina Noskowa, której postać była powodem takiego przerażenia biednej Laury, nie wiedziała, co począć z sobą, nie rozumiała zrazu, co się stało. Zmieszana, nie mogła rzec słowa i mimowolnie brew jej zmarszczyła się uczuciem tłumionego gniewu. Nie mogła pojąć, dlaczegóżby jej przytomność taką trwogę wywołać miała. Wzruszyła ramionami, postąpiła krok, lecz w tejże chwili, widząc ją poruszającą się z miejsca, dziewczę, zdumione i zawstydzone razem, porwało się z ziemi, uśmiechać się zaczęło i, spoglądając ciekawie, niezręcznie dosyć się skłoniło.

Laura, wpadając do parlatorium, które zwykle bywało puste, gdzie od wieków gość nie postał, nie wiedziała wcale o przybyciu sąsiadki, wzięła ją więc w pierwszej chwili za widmo jednej z prababek swych, o których tu tyle podań chodziło. Bawiła się ona z dziewczynką, córeczką jednego ze sług dworskich, i w ucieczce od niej niespodzianie dopadła drzwi salki. Teraz, gdy w mniemanym widmie poznała żywą kobietę, zdumienie Laury prawie nie mniejsze było, niż gdy ją widmem sądziła.

— Co ta nieznajoma pani robić tu może? — mówiła sobie, spoglądając na nią z obawą.

Jakby dla ośmielenia Laury, w tejże chwili pani Noskowa odezwała się dźwięczącym, jasnym, do rozkazywania stworzonym, choć złagodzonym na ten raz, głosem:

— Czy będę mogła widzieć pana Dobka?

...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • paulink19.keep.pl