, Józef Mackiewicz - Droga donikąd (1955), E Książki także, Józef Mackiewicz, ebook, pdf 

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

 

Droga donikąd

(Powieść)

 

Autor jeszcze przed wojną ogłasza drukiem szereg doskonałych nowel i ciekawą tematycznie powieść p. t. "Bunt rojstów". W 1943 r. bierze udział w komisji dla zbadania zbrodni katyńskiej. Zebrany tam materiał umożliwia mu napisanie już w Anglii znakomitej książki - rozprawy p. t. "Zbrodnia katyńska", przetłumaczonej na szereg języków.

Powieść "DROGA DONIKĄD" pokazuje czytelnikowi życie ludzi na kresach wschodnich i na Litwie w latach 1940-41, a więc w okresie, kiedy obszar ten dostał się we władanie systemu sowieckiego. Na tle rodzących się wówczas konfliktów rozwija się ciekawa fabuła, obejmująca trójkąt małżeński w szeregu tragicznych powiązań. Tłem jest dzika tych okolic przyroda, przepięknie przez autora przedstawiona i tak wielką rolę odgrywająca w przygodach bohaterów powieści. Wybitny talent narracyjny autora powoduje, że czytelnik od pierwszych stronic aż do końca trzymany jest w stałym napięciu. "DROGA DONIKĄD" będzie na pewno wielkim WYDARZENIEM LITERACKIM NA EMIGRACJI.

 

Żonie mojej, Barbarze

 

FIRST PUBLISHED IN THE GREAT BITAIN 1955

ALL COPYRIGHTS RESERVED

 

Okładkę projektował Tadeusz Terlecki

 

Publisher by ORBIS (London) Ltd., 38 Knightsbridge, London, S.W.1.

 

Printed in Great Britain by The Poets and Painters Press, 146 Bridge

Arch, Sutton Walk, London, S.E.1.

 

BIBLIOTEKA AUTORÓW POLSKICH

 

 

 

 

 

CZĘŚĆ PIERWSZA - KAROL STR. 4

 

 

 

 

CZĘŚĆ DRUGA - TADEUSZ STR. 47

 

 

 

 

CZĘŚĆ TRZECIA - WERONIKA STR. 127

Poza powieściowymi osobami wszystko jest autentyczne w tej relacji. Ludzie, zwierzęta i rzeczy; zdarzenia, tajne dokumenty i daty; nazwy wsi; świt i zachód o czasie moskiewskim, linia przebiegająca rojstami, która dzieliła litewską i białoruską republiki sowieckie, a także kierunek każdej drogi. Autentyczne są nazwiska oficerów ludowego komisariatu bezpieczeństwa państwowego - N.K.G.B

Autentycznym nazwiskiem jest również: Wiśniewski. Zatem go bardzo mało, prawie przelotne, a imienia nie wymienię. Gdy przed laty, w tamtym okresie, opracowywałem pierwsze szkice do niniejszej powieści, on, Wiśniewski, pożyczył mi maszynę do pisania. Powiedziałem wtedy: "Panie Wiśniewski, jeżeli kiedykolwiek wydam tę książkę, podziękuję panu na jej wstępie". On tylko odkiwał głową z niedowierzaniem, powiedziałbym nawet, że z tego rodzaju lekceważeniem, jakie się w ciężkich opresjach życia posiada dla projektów pozornie nierealnych.

Nie wiem, czy i gdzie żyje w tej chwili Wiśniewski: w litewskiej, białoruskiej czy w polskiej republice sowieckiej? Ale słowa dotrzymałem i mu dziękuję.

 

AUTOR

 

 

Część pierwsza

 

KAROL

 

I

 

Marta obsypała kluski mąką i przykryła stolnicę serwetką, aby nie wyschły zbytnio przed gotowaniem, a także, aby chronić je przed natarczywością much, zbierających się w kuchni. Potem otrzepała ręce i na twardym, dębowym progu porąbała żywiczne polano na cienkie drzazgi. Na fajerce stał już duży garnek z osoloną wodą. Marta odpięła fartuch, obejrzała raz jeszcze uważnie kuchnię i przeszła do pokoi.

Na kominku w pokoju Pawła zegar wskazywał wpół do piątej. Za pół godziny pociąg powinien odejść z miasta, za drugie pół godziny słychać będzie jego gwizd na przejeździe, i wtedy należy rozpalić ogień. Marta podeszła do półek z książkami i przeciągnęła palcem po krawędzi polerowanego drzewa. Kurz leżał grubą warstwą.

Wróciła, więc do kuchni po ścierkę i zaczęła sprzątać. "Jutro opadnie nowy kurz, a jeśli go zetrę, pojutrze będzie leżał taki sam. I tak będzie trwało dopóki..." - Marta przeraziła się (niedokończonej myśli, jak złego słowa wypowiedzianego w złą godzinę. "Boże, Boże, niech już zostanie tak jak jest. To jedno, chociaż: żebym mogła tu żyć między tymi półkami w tym domu, wśród tych rzeczy i z Pawłem, który zjawi się za chwilę!" - Zegar na kominku wycykiwał wpół do szóstej, ale pociągu nie było słychać. Marta przeszła do sypialni.

Własne odbicie w lustrze pociesza w samotności, tak jak dobry przyjaciel spotkany w chwili, w której nie ma się co począć. Marta przybliżyła twarz do lustra, wypatrując przedwczesnych zmarszczek. To, że ich nie znalazła, napełniło ją raczej niemiłym zdziwieniem. Zaczęła więc przegarniać włosy na skroniach w poszukiwaniu siwizny. "Jakie to dziwne" - myślała - "ani jednego siwego włosa, ani jednego śladu zmartwienia". Ale jakże bardzo zaniedbała się w ostatnich czasach! W bocznej szufladzie leżała dawno nieużywana szminka. Odrosły jej długie włosy, i trzeba by zmienić uczesanie. Marta szczotkowała je teraz uważnie, a potem upinała długo, sprawdzając efekt z obu profilów. Postanowiła także przebrać się i umalować: "Paweł będzie zadowolony. Zwłaszcza jeżeli przywiezie ze sobą Karola".

 

Oni tymczasem siedzieli wprost na torze, na szynie, na głównym dworcu kolejowym i czekali. Było późne lato roku 1940.

- Życie nasze - mówił Karol - składa się już od dawna prawie wyłącznie z czekania. Czekania w kolejce, czekania na żarcie, czekania na areszt, czekania na dalszy postęp skomunizowania kraju, w każdym razie czekania na coś bardziej jeszcze przykrego niż jest dzisiaj. Taka jest reguła, i nie ma co zawracać sobie głowy.

Paweł splunął pomiędzy rozstawione kolana i odparł:

- Wyjątek stanowi czekanie na wojnę kogo bądź ze Związkiem Radzieckim.

W tej chwili czekali na pociąg podmiejski. Miał wyruszyć o godzinie piątej po południu. Zegarek wskazywał już wpół do siódmej. Czekali. Na zwrotnicach zaczęły się zapalać latarnie. Było szaro. Mżył deszcz.

- Sowiecka pogoda - wycedził Karol.

- Hm...

Obok siedzieli i stali ludzie w bezruchu.

- Czy pociąg przyjdzie? - zapytał Paweł, podnosząc wzrok na przechodzącego kolejarza, który nie przystając zapalał swą ręczną latarkę. Ale ten wzruszył ramionami i poszedł dalej.

Siedzieli w najgorszych ubraniach i roboczych butach. Paweł przeciągnął dłonią po wilgotnych włosach, bo czapki wsadzili sobie pod tyłek, żeby było wygodniej. Paweł był ongiś dziennikarzem; posiadał w podmiejskiej okolicy mały domek. Teraz po utracie dawnej posady kupił do spółki ze swoim przyjacielem piłę za 60 rubli, bo zamierzali pracować w pobliskim lesie jako drwale. Kraj dopiero zaczął się sowietyzować.

Na sąsiedni tor wjechał duży pociąg, ale nie ich. Lokomotywa wysapywała niepotrzebną już parę. Na froncie uczepioną miała gwiazdę z sierpem i młotem. Była to zatem lokomotywa reprezentacyjna. Pociąg miał aż dwa wagony sypialne. Przyszedł z Moskwy przez Mińsk; tablice na wagonach głoszą: Mandżuria - Litwa.

Z wagonów zaczęli wychodzić szarzy ludzie, niosąc drewniane kufry, toboły i worki. Przyjaciele patrzyli na nich milcząc. Później Karol trącił w bok Pawła:

- "Mandżuria...", co?

- Aha...

- Wielkość Związku Sowieckiego robi na mnie zawsze wielkie wrażenie. A na ciebie: nie? Pomyśl tylko: Ukraina, góry Kaukazu... W Turkiestanie rosną winogrona... Rosną czy nie?

- Rosną.

Na dachu jednego z wagonów ustawiono głośnik radiowy. Śpiewał przezeń baryton pięknie i z przejęciem. Wisiały na deszczu czerwone flagi i prawie w każdym oknie dworca portrety Stalina. Było szaro, deszcz się wzmagał, ryczało radio. Pociągu podmiejskiego wciąż nie podawano. Byli głodni i źli.

Z wagonu sypialnego wyszli pasażerowie. Pan w płaszczu deszczowym, pani w kapeluszu mocowała się z parasolką; jeszcze dwóch panów. Zaczęli wynosić ogromne, lśniące walizy.

Ludzie, czekający na pociąg podmiejski, zbliżali się ociężale i tłoczyli w pewnej odległości, ażeby obejrzeć cudzoziemców ubranych tak, jak jeszcze niedawno sami chodzili ubrani... Pasażerowie mówili głośno i gardłowo. Tragarzy na dworcu nie było widać. Podróżni stali bezradni wśród ciężkich walizek naradzając się między sobą. Wreszcie jeden z nich, dostrzegłszy widocznie barczystą staturę Karola, kiwnął nań parasolem. Niewątpliwie mogliby zarobić trochę, przenosząc Europejczykom walizki. Innego dnia zrobiliby to na pewno, ale w tej chwili żaden z nich się nie ruszył. Za ciężką wydała się ta robota. Nie walizki, oczywiście, ale "w ogóle"... - jak to powiedział Karol, robiąc nieokreślony ruch w powietrzu. Później odwrócił głowę:

- Po jakiemu oni rozmawiają?

- Nie słyszę stąd.

- Może ktoś z korpusu dyplomatycznego.

- Może.

Deszcz padał. Siedzieli nieruchomo. Cudzoziemcy obrzucili ich wzrokiem szczerej wzgardy. Pan otworzył paraso1, którym poprzednio kiwał, i odwróciwszy się do pani powiedział:

- Co za typowa ospałość wschodnich ludzi.

- Lenistwo - odrzekła pani.

Pociąg podmiejski podano tym razem o godzinie 8 wieczorem, czyli z trzygodzinnym opóźnieniem. Wszystko rzuciło się do zdobywania go szturmem. Paweł rozerwał komuś rękaw płaszcza zębami trzymanej piły. W przepełnionym wagonie śmierdziało mokrym ubraniem, machorką i tym specyficznym odorem niewietrzonego wagonu - ni to zwietrzałą farbą, ni to węglowym kurzem.

Domek Pawła stał niedaleko przystanku kolejowego wśród sosnowego lasku. Gwiazdy świeciły, i nie było bardzo ciemno. W domu elektryczność się nie paliła, i żona Pawła ustawiła na stole świecę.

- Co się stało?

- Nie wiem - odparła Marta - od rana się nie pali. Pewnie coś w elektrowni. Mniejsza z tym. Daję zaraz kolację.

- Patrz, kupiliśmy nową piłę - powiedział Paweł. - Jutro musimy o świcie iść do pracy.

Za oknem szumiały drzewa na jakimś dziwnie jesiennym wietrze, choć był to dopiero sierpień. Paweł pokręcił się na miejscu, zerwał kartkę z sowieckiego kalendarza.

Siadaj - powiedział do Karola - czemu nie sia dasz?

- Później nie wypuszczając kartki zbliżył się do świecy i milcząco czytał tekst na odwrocie: "Czterdziesta rocznica strajku zakaukaskiej drogi żelaznej w Tyflisie - pod kierunkiem towarzysza Stalina". "Dwudziesta rocznica przyjęcia przez międzynarodowy kongres uchwały marynarzy o nieprzewożeniu materiałów wojennych przeciw Związkowi Radzieckiemu." "Czwarta rocznica przemówienia towarzysza Stalina na przyjęciu bohaterów Związku Radzieckiego." "Trzydziesta siódma rocznica mowy Lenina na II zjeździe RSDRP w obronie formuły pierwszego paragrafu..."

- Boże! Co za nuda!

- Będziecie jedli kluski kartoflane?! - zawołała Marta z kuchni.

- Mogą być kluski - odparł Paweł rzucając na podłogę zmiętą kartkę.

 

II

 

- Już wiem, o co bolszewikom chodzi - mówił Karol, prychając wodą w ustawioną na pokrywie studni miednicę.

Wstawało właśnie słońce z lasów pokrywających kraj. Na każdym listeczku lśniła rosa, o której powszechnie mówi się, że jest srebrna, choć w istocie swej nijaka, nieziemska, z nieba spadła, i dlatego tak orzeźwiająca. Ptaki na drzewach robiły razem z nimi swą poranną toaletę smarując dziobem piórka i głośno usiłując przekonać się nawzajem, że na świecie jest radośnie. W rzeczywistości tylko zwierzęta albo bardzo doświadczeni ludzie wiedzą, w jakim stopniu radość zależy od stanu pogody. - Zawsze wychodzili o świcie pod studnię, żeby się umyć. Sprawiało im przyjemność prosto ze snu skoczyć obydwiema nogami w świeżość dnia jak w orzeźwiającą rzekę.

- Wiem, wiem...- powtarzał Karol niemal wesoło, przecierając ręcznikiem po mokrym torsie. - Bolszewizm nie od radości "nieba" chce oderwać człowieka, a właśnie przeciwnie, od radości "ziemi". On nie jest wrogiem, jak to powiada pierwszy z brzegu klecha, życia pozagrobowego, a właśnie życia doczesnego. On niczego nie "rozpętał", jak to utrzymywali nasi ojcowie w okresie rewolucji 1917-18 r., a na wszystko, absolutnie na wszystko nałożył pęta! Ot, co!

- Słuchaj, ja się nachylę - przerwał mu Paweł - a ty polej mi wodą plecy... Ufff! Zimna...

- Teraz wiem, że bolszewizm powstał nie z walki z Bogiem, a z walki z człowiekiem, z jego przyrodzonym prawem do wolnego życia.

- Dzisiaj w nocy przyszedłeś do tego przekonania?

- Dziś w nocy.

- Dajże ten ręcznik!

Słońce dosięgło już wierzchołków sosen. Studnię obrastały krzewy wiśniowe, z których można było zerwać i zjeść na czczo purpurowe owoce. Paweł lubił Karola zawsze, a teraz może więcej niż kiedyś, w tej zaś właśnie chwili chyba najwięcej. Po prostu nadawał się on do tego, by go lubić w rześkiej atmosferze budzącego się dnia; pasował do niej ze swym zdrowym ciałem i pogodnym usposobieniem. Miał on kiedyś duży majątek ziemski nad rzeką Dźwiną, który mu teraz przepadł. Wychowywał się u jezuitów, ale trochę ciasne poglądy szkolne przełamał następnie na dwóch fakultetach uniwersyteckich, które ukończył z odznaczeniem. Co go najbardziej charakteryzowało, to skłonność nie tyle do filozofii, ile do filozofowania, skłonność, która u niego objawiała się zarówno w darze obserwacji, lak i poddawaniu wszystkiego, co widzi, krytyce. Dłubał w szczegółach z pasją, którą na Zachodzie europejskim przypisują dlaczegoś naturze Rosjanina, a która właściwie jest po prostu tylko cechą wrodzonej inteligencji. Karol - był to duży, silny blondyn, o regularnych rysach twarzy. Ideał typu nordyckiego, o którym marzył Hitler.

- No, powiedz jeszcze coś mądrego - odezwał się Paweł wciągając portki, gdy Karol szorował swe zęby, mocne jak u psa. Ten zamruczał coś w odpowiedzi, ale w tej chwili Paweł spostrzegł, idącą za płotem, żonę miejscowego handlarza, Weronikę. Przez jedną chwilę z zapatrzenia nie mógł trafić nogą w nogawkę, zawstydził się tego zaskoczenia, a ona też poczerwieniała lekko, zaraz odwróciła głowę i udała, że go nie widzi. Nie słuchając już Karola zapinał pas, przebiegał szybko palcami po guzikach rozporka i patrzył w ślad za nią. Odczuwał niejaką przykrość, że musiała tak wcześnie wstać chyba tylko po to, żeby się z nim zobaczyć, bo dokąd mogła iść o tej porze? Przez chwilę miał takie uczucie, jakby wstydził się za nią przed Karolem. Słońce przeświecało jej ciemnoblond włosy na czubku głowy niby aureolę.

- Skąd się taka ładna wyrodziła w tym kraju, gdzie dziewczęta są przeważnie toporne, mają nisko osadzone zadki i krótkie nogi? - zauważył Karol, wypluwając wodę z ust i patrząc za nią również.

Handlarz miejscowy, Wincenty Rojkiewicz, który dorobił się niegdyś na skupowaniu po wsiach okolicznych bydła i skór po cenie tańszej niż rynkowa, znalazł ją w siole Popiszki - po drugiej stronie puszczy.

 

Puszcza zwana Rudnicką od miejscowości Rudniki, położonej w jej środku, leżała w odległości 20 kilometrów na południe od miasta. Stanowiła jedną z resztówek niekończących się ongiś lasów Wielkiego Księstwa Litewskiego. W niej polowali wielcy książęta, a po zjednoczeniu Litwy i Polski królowie obydwu narodów. Carowie Wszechrosji nie raczyli do niej zaglądać, obrawszy sobie za rewir do polowań bardziej słynną Puszczę Białowieską, gdzie do dziś dnia żyją żubry, podczas gdy w Rudnickiej wyginęły one na przełomie XVIII i XIX wieków. Ale ostatniego niedźwiedzia zabito w niej na początku XX, gdzieś przed rokiem 1914.

Od tej fatalnej daty począwszy, kraj przechodził z rąk do rąk piętnaście razy podczas licznych wojen. Z rosyjskich w niemieckie, w bolszewickie, litewskie, polskie i znowu litewskie, polskie ... Prezydent Rzeczypospolitej Polskiej zjeżdżał tu na łosie jeszcze w roku 1938. W cień drzew ukradkiem zaledwie zaglądała historia, i od jakich przodków, przez jaki szlachetny atawizm zrodziła się piękność Weroniki, niepodobieństwem byłoby dojść dzisiaj. Być może, pochodziła od jakiegoś przygodnego kochanka, z licznych zabłąkanych czy polujących w puszczy myśliwych...

Były to ziemie nie tylko litewskie, białoruskie i polskie jednocześnie, zjednoczone w przeszłości i pokłócone współcześnie; zamieszkiwali je też Żydzi i Rosjanie; na tych ziemiach zwycięscy w wojnach tatarskich wielcy książęta osadzali przed wiekami jeńców dając im grunty i przywileje. Dlatego wśród sosen północnych zdarzało się spotykać jeszcze minarety z półksiężycem; tu, w stołecznych ongiś Trokach nad potrójnym jeziorem, zasiedli krymscy Karaimi, wyznający Pięcioksiąg Mojżeszowy, ale odrzucający Talmud; kościoły katolickie budowano przeważnie w stylu włoskiego baroku, rzadziej w gotyku; cerkwie prawosławne w niezmiennie kopulasto bizantyjskim stylu; z czasów Reformacji zostało trochę wyznawców Kalwina, mniej Lutra; w bardziej zaś odległych od miasta stronach, wśród lasów i bagien, ludzie szukający prawdy poddawali się wpływom różnorakich sekt; w ten sposób pokłócone ze sobą Cerkiew i Kościół zgodnie zwalczały badaczy Pisma Świętego, baptystów, zielonoświątkowców, sztundystów i wiele innych herezji...Ale opisywać szczegółowo ludzi tego kraju byłoby równie długo, co wymieniać wszystkie jego rośliny, zwierzęta albo rzeki i jeziora, które z dużej wysokości dostępnej dziś samolotom wydają się być podobne kałużom, ostałym po wielkim deszczu; tu dodać może by jeszcze wypadało, że niebo nad krajem jest przeważnie chmurne.

Gdy Hitler ze Stalinem podzielili wschodnią Europę, Sowiety wkroczyły doń czerwoną armią w latach 1939-40, i był to początek tego nowego okresu, o którym nikt na świecie nie wiedział przedtem, w co się wyrodzi kraj i ludzie, gdy zostaną opanowani przez współczesny bolszewizm.

Weronika liczyła wówczas 28 lat i była dla Pawia cudzą żoną. Sam zaś Paweł z Karolem zaczęli pracować w pobliskim lesie.

Z początku nie szło im bardzo. Drwal zawodowy, Franciszek, zwany ,,spod Lasu", bo posiadał samotną chatę z daleka od osady na leśnym skraju, zwykł był pouczać:

- Piła powinna chodzić równiutko jak po sznurku, leciutko tak. - Brał do ręki i pociągał w poprzek kłody: "Ziń-ziń-ziń..." - I tak równo, letko, zaaaawszystkiem letko. Broń Boże, nie poddawać, nie popychać, a tylko ciągnąć, ot jak: "Ziń-ziń-ziń-ziń..." Nie naciskać! Od nacisku idzie krzywo, zaczyna trzeć. A sosna, ona, wiadomo, mokra, żywiczna. Żywica, jak pokryje piłę, to wtedy: stop maszyna!

- A jaka na to rada?

- Jedna tylko i jest rada: naftą smarować. Uhum, innej nie ma.

Od tego czasu zaczęli zabierać ze sobą do lasu butelkę nafty i przenikliwy jej odór towarzyszył im stale. Karol tylko niedzielami wyjeżdżał do miasta, żeby zobaczyć się z matką, którą ulokował u starej ciotki. Jako były oficer rezerwy, obowiązany był zarejestrować się w sowieckiej komendanturze wojskowej, a ponieważ tego nie uczynił, żył na stopie półlegalnej. Leśniczy wyznaczył im odcinek pracy wzdłuż drogi. Cztery pary kolein biegły po niej, wyżłobione w piasku: na wprost wpadały w kałużę zastałą po ostatnich deszczach, czarną, a jednak czystą jak lakier (po wierzchu pływały igły sosnowe, a w głębi usadowiło się odbicie nieba), potem ciągnęły dalej piaskiem aż do zakrętu, gdzie nikły w krzakach leszczyny.

Karol zaczynał zazwyczaj optymistycznie, po sowiecku wykrzykując:

- Dawaj!

"Zińń-zińń-zińń-zińń..." Tam i na powrót, bez liczenia czasu, piłowali wpatrzeni w nieskończoną klepsydrę biegnących ciurkiem trocin. Sypią się i sypią, takie już znane, zżyte z kolanem, gdy się piłuje na klęczkach, z końcem buta, gdy pozycji stojącej, z listkami roślin; układają zawsze w jednakowy wzór miliony i miliony drobinek, w które się patrzy godzinami, rozumie ich rozpęd, kąt padania, wącha ich świeżość, przemieszaną z zapachem żywicy i nafty.

- Dawaj!

W ten sposób aż do drugiego śniadania. Później rozkładali przyniesiony ze sobą posiłek. Karol nie bywał już tak rozmowny, jak rankiem, a coraz częściej popadał w długie milczenie. Zawsze o tej porze przelatywała tamtędy sójka, zawsze z łomotem skrzydeł siadała na to samo drzewo i zawsze, zobaczywszy ich w dole, robiła taki sam wielki krzyk ostrzegawczy.

- Ach, głupia - westchnął Paweł.

- Dlaczego głupia?

- Że też jej to sprawia zabawę udawać, że spostrzega nas

po raz pierwszy, choć zna nas równie dobrze, jak my ją. I kogo ona leci ostrzegać, przed czym?

- Daj jej spokój.

- Dam, jeżeli ci na tym zależy - i Paweł leniwie odwrócił głowę. W odpoczynku, na który sobie pozwalał, nauczył się patrzyć tylko w kierunku przypadkowego ułożenia twarzy; wyciągnięty na mchu, oszczędzał każdy ruch. Pewnego dnia Karol odezwał się od niechcenia:

- Tu ktoś pętał się w nocy kolo naszych

metrów.

- Po czym sądzisz? - Taaak... Widzę. Poruszał sztabel. Szczapy na wierzchu poprzewracane.

- Może gajowy coś sprawdzał.

- No, dość leżenia! Dawaj rąbać.

- Cóż, dawaj.

Droga była mało uczęszczana, i w ciągu dnia prawie nie widywali ludzi. Kiedyś zajrzał znowu do nich Franciszek spod Lasu; przysiadł się na jednym z powalonych pni i przyglądał w milczeniu, jak nie przerywając roboty na zbędne powitanie rozłupywali drzewo. Po dłuższej chwili powiedział:

- A dlatego jednakże, to sztuka robić siekierą.

- Pewnie, że sztuka. A bo co?

- Nic, ja tak sobie tylko przyuważam. Ot, pan - wskazał ruchem głowy na Karola - kudy silniejszy, a rąbie gorzej. Bo, widzisz, to nie od siły zależy siekierą władać, a od oka. Znaczy z przyrodzenia trzeba mieć zdolność do tego. Żeby w sam środek trafić. Dziecko też polano rozszczepi, tylko rzecz w tym, żeby w środek uderzyło, a nie po kolanie...

Karol rąbał istotnie niewprawnie i denerwował się często. Słuchając Franciszka spuścił ostrze w twardy sęk aż zgrzytnęła stal, przerwał, oparł się na trzonku dwoma rękami i oświadczył:

- Franciszek ma rację. Do każdej pracy trzeba mieć zdolność przyrodzoną. Tak samo w sztuce fizycznej, jak każdej innej. Oto dlaczego stachanowszczyzna fałszywa jest w samym założeniu. Przypuśćmy, że Stachanow nie był blagą, a geniuszem. To co z tego? Tak sarnio, jakbyśmy żądali od malarzy czy literatów, żeby tworzyli masowo dzieła genialne, dlatego że jeden spośród nich jest geniuszem...

Paweł skrzywił się: - Rąb, rąb, Karol. W ten sposób do wieczora nie postawiany trzech metrów!

Franciszek spojrzał w bok i wstał: - Idzie biały czort. Ot, nie lubię ja tego Litwina.

Przez las szedł leśniczy.

- Za co?

- A za co jego lubić.. Do widzenia.

Leśniczego "białym" nazywano dla jego zupełnie jasnej, prawie lnianej czupryny. Był to blondyn barczysty, krępy i młody, powolny w ruchach i gburowaty. Bardzo rzadko zachodził do lasu i nigdy nie miał zwyczaju ani się witać, ani żegnać z ludźmi. Ktoś go ponoć widział uśmiechniętego i powiadał, że twarz jego przybierała wtedy wyraz dziecinnej łagodności. Może być, że dla uniknięcia tego wyrazu starał się być zawsze zasępionym.

- Cóż... wy tu za metr stawiacie! To nie metr! - upominał.

- A jak trzeba, panie leśniczy?

- Jak. Wiadomo, jak. Sześć centymetrów trzeba dorzucić w górę. Drzewo osiada.

Nikt nie wiedział, w jaki sposób utrzymywał się ten człowiek nadal na stanowisku leśniczego po wkroczeniu bolszewików. Posiadał na Żmudzi koło pruskiej granicy ponad 20 ha gruntu. Zaciętą, kułacką nienawiścią nienawidził Sowietów. Drwalom, którzy targowali się przy wypłacie w kancelarii, zwykł był powiadać:

- Ja wam tego gówna nie żałuję! - i miął gruboskórnymi palcami portrety Lenina na banknotach czerwońców.

Byli jednak i tacy, którzy go lubili. Karol nie znosił. Leśniczy jeszcze raz spod lnianej czupryny spojrzał ponuro na ustawiony sztabel, dotknął go końcem buta i poszedł w las bez pożegnania.

Po południu pracowali zazwyczaj milcząc, zrzadka przerzucając się jakimś półsłówkiem lub przekleństwem. Pod wieczór, gdy oczy nabiegały krwią od zmęczenia, zaczynało się również czerwienić słońce; o tej porze pnie sosen przybierały odcień miedzi. Butelkę z naftą zostawiali wetkniętą między szczapy ustawione w metr, zabierali narzędzia, torby, pusty dzban po zsiadłym mleku i wracali do domu.

Tylko o świcie, gdy wyskakiwali z łóżek wprost pod zimną wodę studni, czuli się raźno, i Karol robił się znowu rozmowy. - Któregoś ranka wyszli nieco później do roboty. Przekroczyli tor kolejowy, minęli pierwszy zakręt i nagle - uderzyło w nich spojrzenie szklanych oczu samochodu, który stał na drodze akurat obok miejsca ich pracy. Mimo woli zwolnili kroku, ale żaden nie przemówił słowa. Przy samochodzie kręciła się grupka ludzi. Widać było i leśniczego, jak rozkraczony swoim zwyczajem - stał w poprzek rowu przydrożne. Jeden z obecnych, który wzrokiem mierzył zbliżających się z daleka, przeskoczył ten rów, stanął pośrodku drogi wyraźnie oczekując aż podejdą bliżej. Karol szedł sztywno jakoś, miarowo i nagle syknął przez zęby:

- Przepadłem, jeżeli zaczną badać dokumenty. Ludzie przy samochodzie byli w cywilu, prócz jednego wojskowego w czapce o czerwono-granatowym otoku NKWD. Prysł ranny nastrój; nogi zrobiły się ciężkie, uczucie przykrości krążyło nieuchwytnie koło żołądka. Paweł zauważyły, że ułożone wczoraj metry były porozrzucane. Czegoś w nich widocznie szukali. Tknięty złym przeczuciem, po myślał, iż mogliby powiedzieć, że wcale tu nie pracują, a w zupełnie innej partii lasu, gdyby nie leśniczy...

Człowiek stojący pośrodku drogi wskazał na nich palcem i zapytał leśniczego:

- Ci tu pracują?

Leśniczy spojrzał spode łba i spokojnym, surowym głosem odpowiedział bez mrugnięcia powiek:

- Nie, to nie ci.

W tej chwili Karol przystanął bezradnie. Człowiek w skórzanym płaszczu już miał zadać mu jakieś pytanie, gdy nagle leśniczy wyprzedził go i krzyknął:

- Nu, co stoicie! Gęby rozwarłszy! O której do roboty?!

A później narzekacie, że małe zarobki! Do Wysokiej Górki kilometr drogi jeszcze, a oni stoją! już! Poszli pracować'!

Ruszyli, wyminąwszy enkawudzistę nie oglądając się za siebie. Z tyłu doszedł jego glos, gdy mówił do leśniczego:

- A wy, grażdanin leśniczy, co tak, jak za dawnych czasów? Po staremu ciągle na robotników pokrzykujecie, a? Nie doooobrze. U nas tak do robotników się nie zwracają. Pora już przywyknąć do nowego...

Szli spokojnie, równo, prawie noga w nogę. Topory na ramieniu, na toporzyskach torby z posiłkiem przewieszone, piła w ręku. Ominęli kałużę, zakręt, leszczynę. Paweł odetchnął ciężko.

- Wyratował - mruknął Karol.

- Uhum.

Minęli parów i mostek na ruczaju.

Gdzie to jest ta Wysoka Górka? - spytał Karol.

- Tu zaraz będzie. Dróżką w prawo. Stamtąd widać dobrze.

- Co widać?

- Daleko widać, stamtąd.

- Aha.

Dlaczegoś nie rozmawiali ze sobą więcej. Po przyjściu na miejsce zabrali się zaraz do roboty, żeby czasu darmo nie tracić. Ale robota im nie szła. Na trzeciej kłodzie piła zaczęła nagle zaciskać. Paweł spróbował zażartować:

- Może skoczyć po naftę do starego sztabla? Karol ze złością porzucił rączkę piły, wyprostował się, otarł pot rękawem. - Nic z tego nie będzie - powiedział. Przysiedli i zapalili.

Po dłuższej chwili z olchowego młodniaka wychylił się leśniczy. Gdy podszedł blisko, spojrzał na wetkniętą w poprzek kłody piłę i mruknął:

- Co, kiepsko chodzi?

- Zaciska. Naftę zostawiliśmy...

- Ech wy, pilszczyki! Wracajcie na stare miejsce - Zrobił ruch głową.

- A co to było, panie leśniczy? Czego oni tam szukali?

- Co było... - przeciągnął. - Ktoś pewnie coś chował po lesie, ktoś inny doniósł... - I nagle rzucił ze złością. -Co tam pytać, co było? Cholera ich wic, co było! Zostaliście żywi-zdrowi? Zostaliście na swobodzie?! Nu, i dziękujcie... Panu Bogu. - Zawrócił i odszedł, jak zwykle, bez pożegnania.

Gdy wracali o zachodzie słońca do domu, drogą biegł jeszcze wyraźny ślad opon samochodowych. Tego wieczoru Maria zmywszy naczynie po kolacji zastukała do pokoju Karola. - Gdzie jest Paweł? - zapytała. Karol miał zwyczaj o tej porze, pomimo zmęczenia, czytać jeszcze przed nocą. Tym razem zasiała go siedzącego nieruchomo na krześle bez książki z wystygłym niedopałkiem papierosa w ręku. Ocknął się, zaskoczony.

- Nie wiem... Wyszedł pewnie gdzieś - Uprzytomnił sobie w tej chwili, że Paweł mógł się udać na schadzkę z Weronika, i nie chciał, aby Marta są...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • paulink19.keep.pl