, Józef Ignacy Kraszewski - Klin klinem, Józef Ignacy Kraszewski, ebook, pdf 

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
KLIN KLINEM
Nowella
przez
J. I. Kraszewskiego.
Similia similibus curautur.
Po salonie przyciemnionym nieco verandą, która okna od ogrodu osłaniała, o wieczornej
godzinie, przechadzała się kobieta młoda słusznego wzrostu, szykownej i zręcznej postaci, ruchów
żywych. Mrok nie dozwalał widzieć rysów jej twarzy, lecz można się było domyśleć ze wdzięku
poruszeń, ze stroju wytwornego iż była piękną i dbała o piękność swoją. Widocznie była
wzruszoną, oddychała prędko, niekiedy dłoń przykładała do skroni, ręką, zasłaniała twarz, to znowu
przyciskała nią serce, to stawała nieporuszona, zamyślona — to żywo się zwróciwszy na nóżce,
przebiegała pokój wzdłuż i w poprzek, jakby nieprzytomna. Parę razy potrąciła o krzesło i
popchnęła je gniewnie, nareszcie gdy ją powietrze dusić się zdawało, otworzyła gwałtownie drzwi
szklanne na verandę, które się jej nieco oparły i o mało nie poszły w kawałki, bo niemi silnie rzuciła
— wybiegając na świeże powietrze.
Był to wieczór jesienny, pogodny, chłodnawy, smutny... z po za starych drzew ogrodu
okalającego dom ten wiejski, widać było pomarańczowe niebo, którego blaski ostatnie przedzierały
się przez gałęzie. Ziemia już była liśćmi usłana, gdzieniegdzie gałęzie z nich ogołocone stały jak
suche — trawniki tylko zieleniały drugą, młodością, a wiosną kwitły gdzieniegdzie w klombach
roślin wytrzymalszych ostatki.
Od ganku wiodła ścieżka w głąb ogrodu... Nikogo tu nie było, cisza panowała do koła.
Kobieta zbiegła oglądając się z ganku, przy świetle wieczora popatrzyła na zegareczek, który z za
sukni wyjęła i żywym krokiem niespokojna pośpieszyła w głąb ogrodu. Parę razy oczyma rzuciła
do koła, lecz nikogo widać nie było, wbiegła więc między klomby i znikła na krętych ścieżynach,
wiodących pomiędzy stare drzewa w pośród których ciemniej było daleko niż około domu.
Tu jednak twarz jej w całej piękności widzieć było można, oblaną szarem światłem
wieczora. Odpowiadała ona w istocie wyobrażeniu jakie o niej z postaci powziąłby każdy, nie
widząc tego oblicza Junony.
Była to kobieta w pełni rozkwitu i wdzięku, lat mogąca mieć dwadzieścia kilka, dumnego
wyrazu twarzy, który nadzwyczajna rysów klasycznych piękność tłomaczyła. Wcześnie znać ludzie
padając przed tem bóstwem, dali mu pojęcie o jego nadzwyczajnym uroku i sile jaką posiadało.
Twarz majestatyczna, nie była jednak pociągającą sympatyczną; coś surowego patrzało z
oczów ciem- nych rozkazujące rzucających wejrzenia. Brwi marszczyły się i ściągały często, przez
białe i piękne czoło rysując dwie ciemne pręgi prostopadłe.
Ta sama surowość wzdymała usta, a oddech podnosił różowe boki noska kształtnego, jak
nozdrza arabskiego rumaka. W całej postaci nie łagodność niewieścia, ale energija amazonki widną
była. I teraz idąc pośpiesznie zdawała się wśród ogrodu tego panią rozkazującą drzewom, by jej
ustępowały z drogi, krzewom aby się jej pod stopy kładły. Ręką nachylone odrzucała gałęzie
niecierpliwie i gniewnie, nóżka jej żwir który śmiał ją dotknąć, potrącała z pogardą.
Wśród tego pochodu, obejrzała się z niejakim niepokojem parę razy, i coraz wyszukując
ciaśniejszych ścieżyn, ciemniejszych zarośli, dostała się aż do wysokiego parkanu, który ogród
otaczał. Drżącą ręką dobyła klucz z kieszeni, otworzyła prawie niewidoczną furtkę i stanęła nad
brzegiem głębokiego rowu, który otaczał ogród; przez rów ten szeroki, zalany wodą, pozieleniały,
rzucona była kładka z jednej deski... Śmiałą nogą wbiegła na nią kobieta i przesunąwszy się
znalazła po drugiej stronie, w śród niziny łozami gęstemi zarosłej. Kilka wydeptanych przez ludzi i
bydło może ścieżek, snuło się w pośród tych gąszczy, gdzieniegdzie staremi wierzbami
poprzerzynanych. Znać na wiosnę wody musiały to wszystko zalewać. Łąka była wilgotna a
gdzieniegdzie bujno rosły na niej tataraki i kwiaty lubiące moczary.
O kilkadziesiąt kroków od przeciwnego brzegu, szelest się dał słyszeć wśród łoziny, kobieta
nastawiła ucha, zatrzymała się i obejrzała... Z gęstwiny wyszedł w tej chwili ukryty mężczyzna.
Stanął jakby przelękły i czekał. Dopiero na dany znak zbliżył się, gorączkowo idąc i pośpiesznie.
Był to młody chłopak, lat zaledwie dwadzieścia parę mieć mogący, słuszny, pięknej twarzy,
niemal panieńskiego jeszcze wdzięku, z długiemi bląd włosami, z niebieskiemi oczyma, prawdziwy
typ północny, ale w najpiękniejszym objawie, w idealnym swoim blasku. O ile kobiety twarz ognia
miała, energji i siły, o tyle on przeciwnie odznaczał się smętną jakąś dobrocią.
Z dala już usta jego uśmiechały się bojaźliwie pięknemu zjawisku, i wyciągnął ku niemu
jakby błagalne dłonie. Kobieta rzuciła nań oczy swe i ciągle szybko idąc nie powitawszy nawet,
poprowadziła z sobą dalej, wijącą się ścieżyną małą. Szli milczący, ona przodem, on za nią, aż do
obalonej spróchniałej kłody wierzbowej, od której nowe latorośle puszczały, na wpół zakrywając
tego trupa.
Kobieta oddychając ze znużenia, pośpiechu i strachu może, coraz żywiej, padła na to
siedzenie, uciskając pierś piękną ręką białą, której palce długie drgały konwulsyjnie...
Młodzieniec stał przed nią milczący.
Nie rychło podniosła główkę ku niemu, oglądając do koła, z pewną bojaźnią dziką.
— Bernardzie! zawołała — to dłużej trwać nie może, ja się duszę, ja umieram; ja w tem
życiu ciasnem, ostudzającem, w tych okowach, obok tego człowieka, zimnego jak nóż stalowy...
wytrwać nie potrafię ani tygodnia. Ja umrę, ja się otruję... Bernardzie, kochasz mnie — ratuj!
ratuj!...
Blondyn rzucił się na kolana przed nią.
— Moje życie należy do ciebie; tyś królową moją, mów, rozkazuj. Uczynię wszystko.
Kazałaś mi czekać — wołał z pośpiechem, byłem cierpliwy, kazałaś się oddalać, byłem posłuszny
— wyrzecz się nadziei — wiesz jak mnie ten wyrok bolał... mów co mam czynić, jam niewolnik.
Kobieta na chwilę zakryła twarz ręką, i zadumała się...
— Nie — zawołała — to próżno, z tego rozpaczliwego położenia, tylko rozpaczliwym
krokiem wyjść można. Nie, choćbym chciała żyć z nim, nie mogę. Kocham ciebie, jego
nienawidzę... to kat!!
Uciekajmy — zażądam rozwodu, dać mi go muszą,... wolę skandal, wolę niesławę, wolę
wszystko, niż te więzy...
Bernard milczał. Klęcząc pocałował jej rękę drżącą, czego nawet czuć się nie zdawała, tak
była pogrążoną w sobie.
— Sewerynko — odezwał się z rodzajem upojenia i ekstazy. Sewerynko... mów, każ... ja nie
mam woli swojej... ja do ciebie należę.
— Czekaj, niech myśli zbiorę, drżę cała; mówiła kobieta... walcząc z sobą, straciłam
pamięć, przyto- mność... patrząc na niego wpadłam w wściekłość prawie — ja nie wiem sama — ja
nie wiem nad to jedno że chce być wolną i twoją...
Bernard z młodzieńczym zapałem, już nie ręce jej, ale się rzucił całować stopy... Spojrzała
nań i porwała się nagle.
— Chodź — zastać, zobaczyć nas tu mogą. Nim powróci z pola, mamy jeszcze pół.....
godziny czasu...
chcę ci się wyspowiadać... chcę się sama wytłomaczyć przed sobą. Ja z nim wyżyć nie
potrafię.
Odetchnęła silnie i iść poczęła wlokąc za sobą Bernarda, ścieżyną co raz węższą i
wilgotniejszą.
Głos jej drżący, poruszony, słabym w początku, lecz w uniesieniu podnosił się co raz
śmielej i stawał się gorętszym.
— Nie znałeś mnie dawniej, gdym jeszcze była wolną i szczęśliwą... gdy mnie ojciec
wypieścił i wykołysał, jakby na królowę. Mój Boże jak to krótko, krótko trwało — zaledwie oczy
otworzyłam na świat i wolność, już je ciemną żałoba okryła. Byliśmy ubodzy, ale ojciec mój
pracował dla mnie i otaczał dostatkiem. Tak mnie kochał. Któż wie, tą pracą dla dziecka zabił się
może... Zostałam sierotą; na rękach zimnego opiekuna... Nie znałam ludzi i świata, wiedziałam
tylko żem była, co nazywano piękną...
Opiekun ubogą, przestraszoną, zmusił, wydał za tego człowieka. Znasz go?
Cały świat mnie potępi. Spojrzeć na niego, łagodność i dobroć sama — spokój w twarzy,
uśmiech na ustach, niezachwiany chłód i panowanie nad sobą.
Z tą, samą krwią zimną przyjmuje szczęście, i patrzy na spadające pioruny, czy kamień!
Czegóż mi w domu braknie — uboga sierota, mam o czem zamarzę, nie słyszę od niego
surowszego słowa... obchodzi się ze mną jak z dziecięciem, pobłażający jest jak dla obłąkanej, a
znęca się i katuje...
Nie — ja tego życia wytrzymać nie potrafię — raczej śmierć, niż dłuższe męki...
Bernardzie, ratuj mnie!
— Sewerynko, życie moje, powtarzam ci, począł gorąco, składając dłonie Bernard — jam
gotów na wszystko — ale ci nie tajne położenie moje. Znasz matkę moją... Ja jestem w zależności
od niej.
— Jesteś pełnoletni, jesteś mężczyzną, zawołała kobieta, i mówisz że mnie kochasz.
— I poświęcę ci wszystko... rzekł Bernard — nawet na gniew matki się narażę...
— A myją przebłagamy — ona tobie i mnie przebaczy — łamiąc ręce krzyknęła
spazmatycznie kobieta... ale ja być tak dłużej nie mogę, ciebie nosząc w sercu — a jemu zmuszona
ulegać jak ofiara... kłamać i milczeć...
Odwróciła się szybko, stając nagle.
— Słuchaj, jutro jadę do Żytomierza i zamykam się w klasztorze, wytaczam proces o
rozwód, ty przygotuj matkę... Jam twoją!...
To mówiąc rzuciła mu się na szyję, objęła ją rękami, i całując czoło drżącego chłopca,
zerwała się do ucieczki.
Bernard biegł za nią, próżno usiłując ją dogonić, leciała jak strzała, parę razy tylko, dawszy
mu znak by nie szedł dalej. Stanął wreszcie wśród zarośli... a Seweryna dobiegłszy kładki na rowie,
prześliznęła się przez nią do furtki i wpadła do ogrodu, zamykając za sobą.
Drżąca ze wzruszenia, potrzebowała chwilę wypocząć, nim mogła zebrać siły, aby powrócić
ku domowi. Ochłonąwszy wreszcie, wolnym krokiem wśród coraz zwiększających się ciemności,
przesunęła się znajomemi sobie ścieżkami, i mijając klomby, zamyślona zbliżyła się do dworu.
Na werandzie, na którą spojrzała, nie widać było nikogo; tylko w pokojach świeciło już
zapalone światło. Przez szyby dostrzedz było można w głębi mężczyznę, który przy stole siedział, z
rozłożoną szeroko gazetą i cygaro odjąwszy od ust, czytał ją, z uwagą wielką.
Mężczyzna był lat około czterdziestu, twarzy okrągłej, jasnej, uspokojonej, pięknych dosyć
rysów, ale mówiącej mało. Znać było z całości tej, oblanej jakąś harmoniją, przejednanie z życiem i
opanowanie siebie. Nie była to twarz człowieka bez czucia, lecz władnącego sobą i uczuciami
swojemi, kogoś co przeżył wiele i złudzenia wszelkie porzucił po drodze,
Na wysokiem czole, nieco wyłysiałem, znać było promieniejącą myśl i zimny rozsądek.
Około ust nieco wydatnych i szerokich, dwie zarysowane marszczki, pozostały jak ślady
częstego uśmiechu, ironji i litości.
Kobieta weszła na werandę, popatrzała na czytającego wzrokiem ponurych groźb pełnym,
stanęła, zawahała się, i poczęła przechadzać nie wstępując na próg salonu. Kiedy niekiedy gniewne
oko jej padało na siedzącego i odwracało się z pośpiechem i wstrętem.
Mężczyzna czytał spokojnie. Szelest jednak sukni którą, chodząc po ganku miotała
Seweryna, zwrócił w końcu jego uwagę, podniósł oczy, posłuchał, położył gazetę, zapalił cygaro
przygasłe, i wolnym krokiem zbliżył się do ganku.
Postrzegłszy go nadchodzącego kobieta pierzchnęła szybko, jakby uniknąć chciała
spotkania.
Wolnym krokiem doszedł do progu i stanął w nim, oczyma w ciemności usiłując dojrzeć
Sewerynę, która się w kątek werandy schroniła, i odwróciła głowę od niego. Stał tak spokojny, ręce
powkładawszy w kieszenie i rozpatrywał się, oddychając powietrzem wieczoru... Kiedy niekiedy z
ust jego, ulatywał dymek cygara...
Wreszcie głosem powolnym i cichym odezwał się:
— Gdzież jest pani?
Była chwila milczenia. Kobieta się odwróciła, z wyrachowaną powolnością ku niemu i
spytała głosem w którym czuć było wzruszenie.
— Na cóż pani potrzebna?
— Chłodny wieczór... należałoby wrócić do salonu — rzekł mężczyzna.
— O! odezwała się szybko Seweryna, duszę się w nim ciągle, do zbytku, dajcież mi choć
świeżem odetchnąć powietrzem.
— Moja kochana Sewerynko... skądże znowu ten humor? dodał spokojnie stojący w progu.
— Humor??? nierozumiem — odparła krótko i odwróciła się ku ogrodowi. Jakto? więc mi
nie wolno nawet mieć humoru, jaki chcę? A to doskonałe!
Mężczyzna ruszył ramionami.
— Moja droga, rzekł powolnie — a mnie i spytać nie wolno o nic?
— Panu... wam — głosem drżącym poczęła kobieta — a któż zabroni znęcać się nad
bezbronną... i temi słodkiemi słowy, pełnemi dobroci... śpilkować ją po dniach całych.
Panu — wolno wszystko — mnie tylko ani zapłakać nawet.
— Widocznie na burzę się zbiera — powolnie i spokojnie odpowiedział stojący w progu...
ale cóż za przyczyna?...
Nic nie odpowiedziała kobieta, gryzła białemi ząbkami koniec chustki którą w ręku
trzymała.
Mężczyzna wszedł w ganek i przybliżył się ku niej zwolna.
— Cóż ci jest Sewerynko? rzekł głosem czułym — proszęż cię — nie męcz mnie — mów...
— Co mi jest! wybuchnęła kobieta... więc pan nie widzisz że jestem nieszczęśliwą,
najnieszczęśliwszą; więc pan nie czujesz, że mnie katujesz!
— Ja! ciebie? na miłość Bożą — załamując ręce zawołał zdumiony mężczyzna. — Cóż się
stało?
— Kropla przepełniła naczynie — poczęła gwałtownie, zwracając twarz ku niemu kobieta...
Cierpiałam długo, taiłam łzy, walczyłam z sobą... naostatek sił się przebrało... Ja z wami żyć nie
chcę, nie mogę, nie będę. — Tak — nie będę — rozstać się nam potrzeba.
Mężczyzna jak piorunem rażony, stał milczący, słuchał, i uszom nie wierzył. Westchnienie
ciężkie wyrwało mu się z piersi.
— Dziecko ty moje, zawołał z litością — na Boga — co ci jest? Naucz że mnie jaka to
kropla nieszczęśliwa przepełniła to naczynie... czem ja ci życie uczyniłem nieznośnem...
Głos jego stał się poważnym i smutnym
— Ja moje, rzekł, poświęciłem dla ciebie — ale nie chwilowej przyjemności twej szukałem,
pragnąłem szczęścia — dla tego nie. pochlebiałem ci, jak kochanek — byłem dla ciebie ojcem,
Sewerynko! Tyś dziecko! ty nie wiesz co mówisz i na co się narażasz, nie liczysz się ze słowami
twojemi.
— O! przepraszam, bardzo przepraszam — poczęła obrażona kobieta — ważę każde słowo
moje. Myślałam długo nim wyrzekłam ostatnie.
Pod pozorem tego troskliwego ojcowstwa, kryło się obrzydłe skąpstwo, i zazdrość śmieszna.
Ja jestem młoda, ja potrzebuję żyć, a ja tu zamknięta w tych ścianach, niewolnicą być nie chcę. Ja
nie mam nic, ja nie rozporządzam niczem, ja nie mam swej woli... ja zawsze tylko małoletniem dla
was dzieckiem jestem.
O! nie! nie! o prawa moje, o swobodę mi należną upomnieć się muszę.
— Prawdziwie, w głowie się zawraca, słuchając tego wrzątku wyrazów gniewnych — rzekł
mąż — o co ci idzie! Dziś, wczoraj, zawsze wymagałem dla twojego dobra, ażebyś się czem
zajęła... kobieta, pani domu, ma obowiązki. Zresztą zostawiłem ci do wyboru, rób co chcesz, zajmij
się czym ci się podoba. Nie mamy dzieci — nie dał ich Bóg, są sieroty — masz książki, fortepian,
ogród — co chcesz!
— Tak, wszystko oprócz swobody i życia — rozśmiała się Seweryna — oprócz ludzi,
towarzystwa — oprócz serca, coby mnie rozumiało, oprócz... miłości!...
Zatrzymała się, mężczyzna patrzał na ziemię zadumany.
— Miłości!... powtórzył, niestety! tej wymarzonej jakiej tyś pragnęła, ja ci dać nie mogę...
tej gorączkowej, co pali, zabija... ja do niej nie jestem zdolny ale kocham cię, jak dziecię moje, jak
żonę jak towarzyszkę, jak mój jedyny skarb na ziemi.
Szydersko poczęła się śmiać piękna Seweryna.
— Ktoby nas słyszał — rzekła — pomyślałby istotnie żeś pan aniołem, a ja potępioną,
szaloną... niewdzięczną. Ale dość słów — dosyć. — męczyłam się dwa lata, dusiłam się tą waszą
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • paulink19.keep.pl