, Józef Ignacy Kraszewski - Kawał literata , Do poczytania, Kraszewski Ignacy, ebook, pdf 

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

 

 

        Józef Ignacy Kraszewski:Kawał literata - Wizerunki społeczne z końca XVIII wieku

       

       

        Część I

       

        Rektorem Akademii Bialskiej w r. 177... był ksiądz Piotr Stadnicki. Pomimo

        pięknego tego imienia rektor nie miał najmniejszej pretensji do pisania się ze

        Żmigroda ani do pokrewieństwa z Diabłem. Był to bardzo dobry człowiek, poważny,

        myślący, miłosierny, udający surowego, a w duszy tkliwy aż do zbytku.

        Spojrzawszy na niego, powiedziałbyś, że się go lękać powinni byli podwładni, tak

        wyglądał surowo; przecież nie bał się go nikt, najbardziej on sam siebie, żeby

        swej wewnętrznej miękkości nie zdradził. Gdy po raz pierwszy do nieznajomego

        wychodził, przybierał wprzódy na osobności postawę, jaką chciał mieć: marszczył

        brwi, wydymał usta, prostował się, głowę do góry podnosił, dystynktorium, które

        jako kanonik honorowy, miał prawo nosić wydatnie, układał na piersiach i

        występował z całą powagą urzędową. Nieszczęściem, ta przybrana mina nigdy długo

        się utrzymać nie mogła, ksiądz Piotr był wesół z natury i pobłażający dla

        ludzkich słabości, surowym być nie umiał, zaraz mu się twarz nastrojona

        rozstrajała i spuściwszy

        z tonu, stawał się jednym z najmilszych, prostych śmiertelników, jakich wydała

        Akademia Krakowska.

        Ilekroć się w życiu tak zapomniał, długo to sobie miał do wyrzucenia, lecz z

        naturą walczyć trudno; a kto jej do lat pięćdziesięciu kilku nie zwyciężył,

        trudno, ażeby ją, nawet rektorem zostawszy, pokonał.

        Prawdę powiedziawszy, zły wybór uczyniono, posyłając go tam, gdzie cokolwiek

        surowości byłoby nie zawadziło, choć ksiądz Piotr dobrocią swą też wiele czynił,

        czego by ostre obchodzenie nie dokazało. Profesorowie żyli z nim w najlepszych

        stosunkach, ale robili, co chcieli, a gdy nie chcieli nic robić, nie robili nic.

        Ksiądz rektor gryzł się wówczas, ramionami ruszał i rady sobie dać nie mógł.

 

        Ofiarował to swoje utrapienie do ran Chrystusowych i po wszystkim.

        Studenci mieli w nim opiekuna, do którego się zwykli byli uciekać we wszystkich

        wypadkach, a szczególniej gdy na ławkę do kalefaktora iść przyszło. Naówczas

        wyrywał się obżałowany na górę, wpadał do rektora, krzyczał, płakał i był

        pewien, że skórę ocali. Jednego jesiennego dnia po obiedzie, mrok już padał,

        lekcje się były skończyły i dziatwa po dworkach rozbiegła, gdy prefekt wszedł do

        księdza Stadnickiego.

        Prefekt ksiądz Skórski nie był wcale złym, ale zgryźliwym, ostrym i

        śledziennikiem. Z twarzy już poznać w nim było można człowieka, który żartów nie

        lubił. Chudy, z oczyma czarnymi, patrzącymi śmiało i bystro, sztywny, ruchawy,

        głos miał jakby zachrypły i łatwo przechodzący w krzykliwość. Gdy się bardzo

        rozżarzył, wówczas gestykulował pięścią ściśniętą, tupał nogą i słowa sobie

        mówić nie dał. Ilekroć on z księdzem rektorem nie godzili się na jedno zdanie,

        można było z góry przewidzieć, iż ksiądz Stadnicki ulegnie, a po cichu starać

        się będzie złagodzić wyrok prefekta.

        Rektor niegdyś zajmował się fizyką, była to jego nauka ulubiona; ilekroć miał

        czas, siedział zawsze w jakichś eksperymentach i budował sobie machinki. I tym

        razem stał przy stoliku, na którym leżały jakieś rurki szklanne, sztabki i

        drzewa kawałki. Ciemno już było, robotę więc ulubioną porzucił, przypatrując się

        jej tylko, gdy wszedł ze swym Laudetur Jesus Chrystus ksiądz Skórski. Rektor się

        odwrócił żywo.

        - Na wieki wieków! - odpowiedział po polsku, wyciągając dłoń, którą Skórski

        ujął, niski oddając pokłon.

        - Siadajcież, mój ojcze, co tam znowu nowego mi przynosicie?

        - U nas dnia nie ma bez nowiny, to bieda - odezwał się prefekt - że na dobrych

        nam zbywa. - I westchnął.

        - No, zmiłuj się, cóż znowu? Co? Zbroił co kto?

        - Szczęściem nic, ale kłopot mamy niepotrzebny. Wszak to Chełmowski,

        kalefaktor... umarł...

 

        Ksiądz rektor uderzył w szerokie dłonie.

        - Co? Jak? Umarł! Miły Boże! Ale kiedyż? Jak mu się zmarło? Czy się wyspowiadał

        przynajmniej?

        - Spowiadał się i wiatyk przyjął - odpowiedział prefekt. Wczoraj jeszcze się

        niby włóczył o kiju, zaniemógł wieczorem, położył się, nad rankiem mu się gorzej

        zrobiło. Nie chciałem o tym księdzu rektorowi donosić, myślałem, że wyzdrowieje,

        tymczasem... - tu westchnął - trzeba mu było tak niespodzianie skończyć.

        Oba umilkli, rektor stał ręce w tył założywszy, spuścił głowę na piersi.

        - Nie dosyć że go musimy pochować naszym kosztem, bo człowiek był bardzo biedny,

        a do tego nałogowy - mówił ksiądz Skórski - ale i o drugiego kalefaktora

        postarać się trzeba, no i... - Tu zatrzymał się prefekt.

        - I chłopak sierota po nim został - dokończył żywo ksiądz Stadnicki. Znowu była

        chwila namysłu i milczenia.

        - Biedaczysko, już konając, jak miłosierdzia prosił, aby nad dzieckiem mieć

        opiekę - mówił prefekt - chłopcu osiem lat, wisus i próżniak.

        - To się poprawi! Poprawi się - żywo odparł rektor - ale w istocie, co tu z nim

        robić?

        - Ale ba! Moim zdaniem - począł prefekt - ani domu, ani łomu, ani żywej duszy

        familii; najlepiej by go gdzie do chaty oddać, aby się zawczasu pracować uczył,

        będzie przynajmniej rolnik z niego u chłopa. Osiem lat, gęsi może paść

        wyśmienicie.

        Rektor prychnął jakoś dziwnie.

        - To bo, bodaj czy nie szlachta. Chełmowski ten, przypominam sobie, służył w

        chorągwi księcia wojewody, miał to nieszczęście, że go koń okaleczył, i na

        starość został kalefaktorem.

        - A co mu po tym szlachectwie? - odparł prefekt.

        - Mógłby pauprem zostać przy szkole, a poduczywszy się czegoś... ano, wyszedłby

        na ludzi.

        - Ale gdzie, jak, co my tu z nim zrobimy, hm? - zapytał prefekt.

 

        Rektor się przeszedł po pokoju raz i drugi, tabaki zażył, do stolika powrócił,

        sparł na nim obie ręce, spojrzał na prefekta.

        - Mamy niejako obowiązek zająć się jego losem - rzekł. Bądź co bądź, ojciec

        kilka lat służył za kalefaktora i nie można powiedzieć, gdyby nie nałóg, człek

        był uczciwy.

        Oba westchnęli.

        - Może by go kto z profesorów wziął do posług, a do szkoły by tymczasem chodził.

        - Tych pauprów, księże kanoniku - odparł ksiądz Skórski - już tu na dziedzińcu

        akademickim mamy kilku i słychać ich dobrze. Nie dopilnować tych urwisów, tłuką

        i psują, co im pod ręce popadnie.

        - E! To tam jednym więcej; tak z tym, jak bez tego. Przekarmiemy biedaka,

        szkoda, by się to zwalało.

        Wyrok ten księdza rektora stanowił o losie sieroty; nawet prefekt, mimo

        surowości, nie sprzeciwiał mu się: chłopak został przy szkole. Nazajutrz

        pochowano starego kalefaktora, a Tomcio Chełmowski w oficynce przy Akademii

        dostał pomieszczenie, poprzedzone nauką moralną, wydzieloną mu przez rektora i

        prefekta, której wcale nie zrozumiał. Wiedział tylko, że miał być posłusznym i

        że mu gospodyni w oficynie jeść dawać miała.

        Spadek po ojcu, którego sprawdzeniem i kontrolą zajął się ksiądz Skórski,

        składał się z dyscypliny starej i zużywanej, która okazała się własnością

        Akademii, z kilimika dziur pełnego, jednej pary butów godzących się na

        śmietnisko, dwóch ręczników i starej książki do nabożeństwa. W szufladce

        zamkniętej stolika, znalazł się abszyt z wojska, kilka metryk, mosiężna

        pieczątka, kawałek wosku, jedna rękawiczka łosiowa i przepisana modlitewka na

        pergaminie. Pieniędzy ani grosza nie było, żyd Aron rościł pretensji na złotych

        cztery, ale tego prefekt kazał sromotnie przepędzić.

        Tomko miał na sobie przyodziewek ze starej kapoty uszyty, chodaczki sznurkami

        pozwiązywane, koszul dwie, czapeczkę z barankiem, a za pazuchą najdroższy swój

        skarb, świstałkę cynową, do której nie wiadomo było, jak przyszedł. Z tą się

 

        ukrywał, aby mu jej nie odebrano. Rówieśnicy mu jej zazdrościli, wydawała bowiem

        głos przeraźliwy, którego pochodzenia nie mogąc odgadnąć, psy i ludzie

        wybiegali, gdy się dał słyszeć. Tomko lubiał, świsnąwszy, ukryć się w drewutni i

        przez szpary patrzeć, jak w podwórzu robiło się zamieszanie i niepokój

        powszechny.

        Gdy po śmierci ojca Tomek został sierotą na łasce księdza rektora, miał lat

        osiem; lecz wychowując się o własnych siłach, bo ojciec nie bardzo miał czas

        dozorować nad nim, był nad wiek wykształconym czy zepsutym - osądzić trudno.

        Niepozorne to było stworzenie, chuderlawe, żółte, mizerne, niekształtne, na oko

        słabowite i obdarzone złośliwym sprytem jakimś, a jeszcze większą dumą i

        zarozumiałością. Skąd się te wrodzone skłonności u ubogiego i wcale nie

        pieszczonego wzięły dziecięcia, trudno się było dobadać. Synowi kalefaktora

        więcej się dostawało szturchańców niż pogłaskań, mimo to odarty sierota miał

        minę wcale pyszną. Gdy go łajano, okrywał się milczeniem upartym, dawał się

        łajać i dopiero odchodzącemu z daleka język pokazywał. Ojciec go posyłał

        wcześnie do infimy, Tomko nauczył się czytać dosyć prędko, ale chwyciwszy coś

        liter, już się miał za mędrszego od pierwszoklasistów. Uczyć się w ogólności nie

        lubił, myślał za to dużo i siadłszy w kuczki, na kułakach podparłszy brodę,

        godzinami dumał i gadał sam do siebie. W lecie kładł się w ogrodzie, ręce pod

        głowę, nogi do góry i najmilsze próżnowania spędzał chwile. Lubił przy tym

        łasować i zacząwszy od kaczanów kapusty, do słodkiej marchwi i wiśni w ogrodzie,

        nic jego łakomstwu nie uszło.

        Po śmierci ojca, gdy rektor zajął się losem sieroty, przywołać go kazał do

        siebie dla egzaminu. Na elementarzu okazało się, iż z infimy można go było

        przenieść do pierwszej klasy.

        Wbiło go to w dumę jeszcze większą. W pierwszej klasie wprawdzie się po troszę

        uczył, ale czyszczenie butów i odpoczywanie po tym zajęciu zajmowało tyle czasu,

        iż postępy w ciągu roku okazały się za małe do promocji; został na rok drugi.

 

 

        Imponował ogromnie pierwszorocznym, niewiele się uczył, puszczono go do drugiej

        przez litość. W tym roku ksiądz Piotr Stadnicki zmarł, prefekt zastąpił miejsce

        jego. Tomcio dokazywał tak w podwórzu i drugich chłopaków takimi nabawiał

        sińcami, iż go wypędzono precz. Ksiądz Skórski, surowy dosyć, wygnał go,

        odmawiając mu opieki, ale do szkoły chodzić pozwolił. Zbytecznie też dokazywał,

        trzeba go obyło skarcić.

        Jednego ranka, skutkiem tego wyroku, którego rektor odwołać nie chciał,

        Chełmowski znalazł się pod figurą naprzeciw Akademii z węzełkiem szczupłym pad

        pachą, bez przytułku.

        Z początku się złościł tylko, potem, gdy mu głód dokuczać zaczął, płakał. Wdowa

        mieszkająca we dworku przy Wolskiej ulicy zobaczyła go i wyszła do bramy. Była

        to uboga kobieta, żyjąca z najmu małego domku i ogródka.

        Widząc przez pół dnia płaczącego pod murem wyrostka, zawołała go przez

        ciekawość. Tomko nierychło posłyszał i przywlókł się do niej. Rozpytała go

        szczegółowo o wszystko. Biedna kobieta ulitowała się nad sierotą, nie miała

        dzieci. Rozmyślała długo, czy aby przytulić tę nędzę i sieroctwa, żeby z nim

        biedy jakiej nie napytać; nareszcie, zawarowawszy sobie posłuszeństwo, kazała mu

        iść za sobą. W garnku była resztka kaszy na mleku, nakarmiła go nią i wskazała

        mu miejsce w alkierzu.

        - Byleś tylko statkował - odezwała się, lokując go w ciemnym kącie - bo jak mi

        się co pokaże, byle co, byle odrobina, tak fora! U mnie tego nie ma, żebym do

        trzech gadać potrzebowała. Ino raz mi sfelujesz, pójdziesz precz. Jeść dam, co

        się zostanie, głowę masz gdzie położyć. Za to czy wody przynieść, czy co zrobić,

        posłużyć - musisz być posłusznym, rozumiesz. A fonfrów w nosie ja nie znoszę!

        Pogłaskała go po głowie i poszła. Tomko spać się położył. Nazajutrz do szkoły

        poszedł. Studenci go pytali, co się z nim działo, nie powiedział nikomu nic.

        Doszli oni i bez niego. Tomko u wdowy został. Wysługiwał się po troszę,

        wykręcał, jak mógł, a że u biednej kobiety nad strawę i chatę nie miał więcej

        nic, wkrótce zaczęło być kręto około niego. Dwie rzeczy szczególniej pilnego

 

        wymagały ratunku. Buty, jakkolwiek oszczędzane, bo koło domu chodziło się na

        podeszwach od Boga danych, darły się niemiłosiernie. Prawda, że nowych nigdy nie

        miewał. Sznurki i rozmaite łataniny ratowały tylko do czasu. Gorzej jeszcze było

        z koszul

        ami, których w początkach dwie miał całego majątku, gdy jedna z nich za służbę

        podziękowała zupełnie. Koszuli niełatwo dostać, stary but znajdzie się prędzej,

        bodaj na śmiecisku taki, że z niego rozumny człowiek coś zrobić może, ale

        koszuli nikt nie zgubi i nikt nie daruje. Tomko musiał sobie służby jakiej

        takiej szukać, aby na okrycie grzbietu zarobić. Czyszczenie butów studentom i

        małe przysługi, z trudnością wprawdzie, doprowadziły go do posiadania aż trzech,

        różnych wartości koszul, z których jedna częściej niedostatek ręcznika

        zastępowała, a dwie mieniały się na służbie. Prać ich nie było komu dawać,

        Prakseda służąca mówić sobie nawet o tym nie dawała, żeby temu przybłędzie,

        urwipołciowi miała w czym posłużyć. Tomko więc chodził zwykle pod studnię,

        koszulę sumarycznie sam przepierał, wyżymał, na płocie wieszał nocą, dosuszał w

        alkierzu i magla do niej nie potrzebując, obchodził się jak Bóg dał.

        Potrzeba zmusiła go do pracy, ale robota dla studentów nie była ciężka. Widząc,

        że się uczyli drudzy, uczył się i on po trosze, myśląc, że się to może na co

        przyda, i - szczególna rzecz - był tego przekonania, iż mu to powinno było iść

        łatwiej niż drugim.

        Pamięć miał dobrą; ale ochoty do roboty i wielkiej ciekawości do nauki -

        niekoniecznie.

        W drugiej klasie, że promocji nie dostał, przypisywał to prześladowaniu rektora,

        niegodziwości profesorów i ubóstwu swojemu. Trzeba było znowu siedzieć dwa lata,

        a tymczasem Tomko rósł i zaczynał do chłopca przystojnego być podobnym. Sam on

        nabrał tego przekonania, iż piękniejszego nad niego nie było.

        W głowie mu się do pewnego stopnia rozjaśniało, szczególniej zaś duma rosła.

        Wszyscy mu się wydawali głupszymi od niego. Pan Bóg go taką szczęśliwą wiarą w

        siebie obdarzył. W trzeciej klasie drwił już z całego świata, a czwartoklasistów

 

        miał za bajbardzo. Tu i owdzie coś pochwyciwszy, Tomko czuł się wcale mądrym. Na

        drugi rok zostawszy w klasie trzeciej, nie mając wiele do roboty, na strychu u

        wdowy odkrył skrzynię nie zamkniętą, pełną książek. Ciekawość go wzięła czytać.

        Znalazł tam Argenidę, Jerozolimę, Kochowskiego, ba, i świeższego coś.

        Wiersze mu się podobały. Zaczął je sam pisać. Uczyć się już dalej zdawało mu się

        zbytecznych. Kilku książkami głowę sobie przewrócił. Wyrósł zaraz na łokieć.

        Chodził milczący, usta wydymając i w alkierzu przy ogarku papier zasmarowywał

        poczwarnymi rzeczami bez ortografii. U jednego ze studentów dostał Naruszewicza,

        u drugiego były przepisywane piosnki Karpińskiego, coś Krasickiego. Tomko,

        przebiegłszy to, zasmakował w poezji i powiedział sobie, że on też stworzony

        jest na poetę.

        Było to jakby objawienie przyszłych losów, nikomu się z tego nie spowiadał, ale

        już wiedział, co ma czynić. Czwarta klasa, której zaledwie powąchał, zdawała mu

        się dla jego jeniuszu zbyteczną, profesorów miał za nudziarzy. Byle się na świat

        wyrwać, wiedział już, że sobie da rady. Zarozumiałość była olbrzymia. Obdarto

        chodził, ale z głową do góry i rękami w kieszeniach. Gdy się z niego śmiano, ani

        patrzał.

        Ze studentów, którym już teraz jako rodzaj korepetytora pomagał, najmilsi mu

        byli dwaj bracia Zadarnoscy. Ci go szanowali bardzo, bo tępe nieboraki

        potrzebowali pomocy we wszystkim, pisał za nich pensa, poprawiał seksterna; u

        nich jadł, od nich dostawał nawet koszule.

        Już mu teraz o nic nie chodziło, tylko jak by się ze szkoły wyrwać na świat.

        Czwartą klasę czyby był skończył, czy nie - a co mu tam! Na wielkanocne święta

        po starościców przybył jak zwykle pan ekonom Sawicki; zastał już znajomego Tomka

        u paniczów, a był człek wesoły, zwłaszcza gdy Podochocił, w Białej zaś zawsze

        sobie miodku pozwalał. Wieczorem różne były rozmowy. Przyznał się Chełmowski,

        iżby sobie chciał kondycji na wsi szukać. Sawicki począł go egzaminować i

        powziął o nim wielkie wyobrażenie, bo się Tomko chwalić umiał. Dla niego

        wszystko było łatwym. Mógł być pisarzem jak nic. Sawicki podręcznego

 

        potrzebował.

        - Jedź waćpan z nami na święta - rzekł - jeżeli starosta pozwoli, możesz mieć

        miejsce, prawda niekoniecznie na początek korzystne, ale sto złotych, wikt, dwie

        pary butów się znajdą. Rejestra utrzymać niewielka rzecz.

        Nie podziękowawszy nawet, Tomko przyjął wniosek ekonoma, pożegnał wieczorem

        wdowę, która się rozpłakała, choć jej w końcu więcej dokuczał, niż służył, i

        drapnął z Zadarnoskimi na wieś. Chłopcy mu radzi byli.

        Trzy dni trzeba było przygotowywać starostę do tego, żeby tego pisarczyka

        pozwolił sobie pokazać. Wprowadzono go uroczyście, stanął przy drzwiach.

        Starosta, wielkiej powagi człowiek, miał pedogrę w nogach i z krzesła się nie

        ruszał; przez pół godziny wypytywał Tomka, poczmychał, pokiwał głową i kazał mu

        iść na folwark, od Wielkiejnocy rejestra trzymać.

        Skończyły się tedy te przeklęte szkoły! Tomkowi świat się otwierał. Na folwarku

        po studenckim życiu wydawało się jak w raju. Często gęsto kiełbasa, mięso co

        dzień, kaszy, ile chcesz, masła i nabiału w bród, robota nieciężka. Izdebkę

        nawet dostał osobną i tu począł zaraz pisać teksty światowe, ody i elegie.

        Płacząc po nim panowie starościce powrócili do Białej, Tomko został. Pierwszą

        parę butów do kolan zaraz mu dano, bo często też i na konia siąść było trzeba, i

        w pole pojechać. Sawicki, który takim wesołym i dobrodusznym wydawał się,

        przyjeżdżając po paniczów, w domu trochę był inny. Nosił przez plecy

        przewieszoną nahajkę, oczywiście dla chamów przeznaczoną, lecz podpiwszy, że był

        gorączka, nie bardzo zważał i we dwa miesiące skropił nią Tomka, zastawszy

        śpiącego pod stogiem. Okrutnie to ubodło poetę, lecz musiał się zmitygować. W

        parę tygodni, gdy początek był zrobiony, oberwał drugi raz. Jakoś mu się to

        naturalniejszym wydało, choć poprzysiągł w duszy zemstę tyranowi. I byłby pewnie

        porzucił go, puszczając się w świat, gdyby nie jedna, niepotrzebna wcale

        słabość, która go do miejsca przywiązywała.

        Tomko miał lat około szesnastu, a pan Sawicki był ojcem córki, panny Barbary,

        liczącej lat bez mała dwadzieścia, niebrzydkiej dziewczyny, lubiącej śpiewać

 

        teksty światowe. Basia miała głosik cienki i przyjemny, choć sama była

        wytuczoną, okrągluchną i różową jak jabłuszko. Wcale się nie myślał do niej

        zbliżać Tomko, ale jednego razu wieczorem w ganku, który miał dwa grube słupy

        drewniane, gdy on stał właśnie przy jednym, Basia stanęła przy drugim, kaszlała,

        chrząkała, zagadała coś jakby sama do siebie. Nie wiedzieć jak, bo on nie

        wiedział wcale jak, zaczęła się rozmowa. Nie trwała ona długo, bo matkę

        posłyszawszy, szmergnęła wkrótce potem Basia. Ano, nazajutrz mimowolnie

        wieczorem stanął u słupa Tomko i przypadkiem do drugiego słupa przyszła Basia.

        Tym razem rozmowa dłuższą była. Tomko się przyznał, iż słyszał ją śpiewającą

        Filona, chwalił bardzo głos, ale powiadał, że piosenki na tę samą nutę

        dostarczyłby daleko ładniejszej. Miał swoich własnych kilka w zapasie. I tak

        bliższa poczęła się znajomość. Rozumie si

        ę, że o niej rodzice nie wiedzieli wcale, bo i Basi zawczasu było zapowiedziano,

        żeby się z pisarczukiem nie wdawała, i Chełmowskiemu ekonom dał wcześnie do

        zrozumienia, aby mu się ku córce nie ważył oczyma rzucać. Stara to historia

        niebezpieczeństwa zakazanego owocu, ale gdyby nie te teksty światowe, nigdy by

        do bliższego porozumienia nie przyszło. Później nieco Basia zamiast Filona na tę

        samą nutę śpiewała piosenkę ułożoną przez Tomka, która się jej nierównie

        wydawała piękniejszą.

        Muzyka i poezja są niebezpiecznymi kusicielkami. Stosunki zawiązały się

        ściślejsze, chociaż panna Barbara miała narzeczonego w wiosce sąsiedniej,

        porządnego bardzo człowieka, ale ten tekstów światowych nie pisał. Rodzice

        niczego się nie domyślali, bo przy obiedzie Tomko nigdy oczów nie podniósł na

        pannę, ona do niego nie zagadała, odwracali się od siebie, jakby się znać nie

        chcieli....

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • paulink19.keep.pl