, Józef Ignacy Kraszewski - Dzieje Polski 14 - Król chłopów (1881), Do poczytania, Kraszewski Ignacy, ebook, pdf 

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Król Chłopów - Józef Ignacy Kraszewski.

Cykl Powieści Historycznych Obejmujących Dzieje  Polski.

Redaguje Komitet pod przewodnictwem JULIANA KRZYŻANOWSKIEGO i WINCENTEGO DANKA.

Część czternasta.

LUDOWA SPÓŁDZIELNIA WYDAWNICZA, WARSZAWA 1963.

Skanował, opracował i błędy poprawił Roman Walisiak.

Czasy Kaźmirza Wielkiego.

Komitet  Redakcyjny: Ludwik Brożek, Wincenty Danek, Wiktor Hahn, Julian Krzyżanowski, Stefan Świerzewski, Ewa Warzenica.

Przygotował do druku, posłowiem i przypisami opatrzył STANISŁAW STUPKIEWICZ.

Panu WŁADYSŁAWOWI CHODŹKIEWICZOWI w Paryżu.

KOCHANY WŁADYSŁAWIE!

Pierwszą z szeregu tych powieści historycznych przypisałem nieodżałowanemu Bronisławowi Zaleskiemu, tę przesyłam Tobie jako dowód przyjaźni szczerej, szacunku i wdzięczności za wiele oznak życzliwości.

Przyjm tę maluczką ofiarę takim sercem, jak ja przesyłam, a bądź w ogóle dla całego szeregu tych opowiadań pobłażającym.

Trudność zadania, o które się pokusiłem, zuchwalstwo, z jakim je podjąłem, nie potrzebuje wyjaśnienia.

Bije w oczy ogrom i wszystko, co było i jest do zwalczenia, aby podołać temu obrazowi dziejów wcielonych w główne postacie historyczne.

Nie łudziłem się też nigdy, bym w zupełności wymaganiom nader rozlicznym mógł odpowiedzieć.

Czyniłem i czynię, na co mnie staje, sądząc, że mi w rachunek i to zaliczonym będzie, że potrzeba było rodzaju ofiary i wyrzeczenia się, by taki ciężar dobrowolnie wziąć na ramiona, pod którego brzemieniem upaść się musi.

Dla jednych jest tu za wiele, dla drugich - za mało, dla nikogo prawie - to, czego chciał i jak mieć życzył.

Z rezygnacją przyjmuję najsprzeczniejsze sądy, w duszy będąc przekonanym, że szereg tych powieści, jakiekolwiek one są, wiele rysów zatartych odświeży, wiele nowych uwydatni, wiele postaci godnych pamięci przypomni.

Sama polemika, choćby najdziwaczniejsza - bo i z taką mi się spotkać zdarzało, która dowodziła, że krytyk nie przeczytał z uwagą tego, o czym sądził - ma swe dla ogółu pożytki.

Na wszystko odpowiadam: Uczyńcie więcej, a nade wszystko lepiej - cieszyć się będę.

Zarzutów, jakie mi czyniono, począwszy od drobnostkowych szczegółów, które do mnie nie należały, aż do tendencji, pośpiechu itp., odpierać nie będę.

Co do pośpiechu dodam tylko, że często po trzy razy przepisuję, a zawsze cztery razy odczytuję.

Jest zresztą w słabości natury mojej, w jej właściwości to, że zwykłe opracowywanie, dla innych pożyteczne - u mnie daremnym się staje lub nawet szkodliwym.

Są tacy nieszczęśliwi, do których ja należę, którym nie dano jest nic przerobić bez zepsucia.

Nieubłagana jakaś, choć może fałszywa logika zmusza, co się narodziło ułomnym, ortopedycznym doświadczeniom nie poddawać, aby większego nie ściągnąć nań kalectwa.

Wszystkie prawie bez wyjątku krytyki, które mi do rąk wpadły, z nadzwyczajnym staraniem wszelkie możliwe usterki podnosiły; nie zdarzyło mi się ani jednej czytać, która by jakąś stronę lepszą podniosła.

Takie jest u nas pojęcie krytyki w ogóle i zadania krytyka.

Każdy z tych sędziów chce tym swą wyższość nad autorem pod skalpel wziętym okazać, że wszystkie plamy i plamki dostrzega nadzwyczaj bystro.

Idzie mu o siebie, nie o rzecz, którą rozbiera.

Jest to dotykalnie widocznym, że często uśmiech wywołuje...

Słabość to ludzka.

Ale najgorsza nawet krytyka ma swą dobrą stronę.

Chwalić się samemu niepodobna, propria laus sordet, mówiono nam w szkołach, bronić się nawet nie przystało.

Niech więc wolno będzie przypomnieć, że opowiadania te historyczne wymagają wielkiej pracy przygotowawczej, która nie postrzeżoną dla czytelnika pozostaje i wsiąka w utwór fantazją ubarwiony.

Autor starał Się i stara szczegóły dobyć z pyłu i zapomnienia, gdy są charakterystyczne, wysnuwa z nich wnioski i do przesady może posuwać sumienność w czerpaniu ich u źródła.

Jak trudno przy tym z często nader niedostatecznych napomknień, z tych okruchów i obłamków odtwarzać żywe postacie, nie potrzeba mówić o tym.

Za długo się może, za obszernie o tym rozpisuję, chociaż przedmiot wcale wyczerpany nie jest.

Chciałem się po prostu w tym otwartym liście do Ciebie poskarżyć.

Skarga to próżna może, którą mi Ty i Czytelnicy przebaczą; próżna, bo co żyć warte i ma w sobie życie, to mimo krytyki nie zginie, a co ma w sobie zaród śmierci i brak warunków żywotnych, umierać musi.

Na to żadne środki kunsztowne ani przyjacielskie pochwały nie pomogą.

Zatem, bądź co bądź człowiek czynić powinien, co może, a sprawiedliwość dokona, do czego jest obowiązaną.

Proszę Cię o współczucie, a z Tobą razem wszystkich Czytelników moich.

Przyjaciel i sługa wierny Józef Ignacy KRASZEWSKI.

Hyeres, dnia 6 kwietnia 1881.

TOM PIERWSZY.

PROLOG.

W wielkiej, sklepionej sali krakowskiego zamku, na dole, mrok się już wieczorny rozpościerał.

Wąskie okna jej, głęboko w mur wpuszczone, w większej części były gęstymi przysłonięte oponami; przez drugie mało się już gasnącej światłości wkradało.

Włoska lampka oliwna zapalona stała w kącie, ale słaby jej ognik ledwie małą przestrzeń ruchawym rozjaśniał promykiem.

Cisza głęboka panowała w obszernej izbie; w przedsieniach, na podwórzach ledwie się co poruszało.

W kościele Świętego Wacława na zamku cicho dzwoniono, żałobnie na wieczorną modlitwę.

W jednym rogu sali na szerokim łożu skórami i suknami okrytym widać było z ciemnego tła jedwabnych przykryć, na których spoczywała, twarz wybladłą, z oczyma zamkniętymi, jakby uśpionego człowieka lat podeszłych.

Z jednej strony łoża stał w czerni, w sukni duchownych, mężczyzna stary, wpatrzony w leżącego, z brwiami ściągniętymi; z drugiej, na wielkim siedzeniu, wpółklęczący, pochylony troskliwie, niespokojne oczy wlepiając w chorego, młodzieniec w kwiecie wieku, silny, piękny, rysów szlachetnych, pańskiego oblicza.

Ręce trzymał załamane na kolanach.

Opodal nieco niewiasta w długiej sukni szarej, obcisłej, z zasłoną na głowie, z różańcem w ręku, modliła się, żywo paciorki jego przebierając palcami wychudłymi.

W nogach łoża z rękami do modlitwy złożonymi, cicho coś szepcząc, oczy wzniósłszy ku niebu, stał mnich w sukni białej, w płaszczu czarnym.

Na łożu tym wyczekiwał śmierci i wyzwolenia król, co przeszło pół wieku walczył dla połączenia w jedno rozszarpanego dziedzictwa Mieszka i Chrobrego - Władysław, zwany Łoktkiem, mąż wielki, małego ciała, a potężnej ducha siły.

Czuł on sam, widzieli wszyscy przybliżającą się ostatnią godzinę.

Nie choroba, nie rany zwyciężyły go i obaliły; długi trud, niezmierne troski wyczerpały sił ostatek.

Gasnął powoli, bo życia ogień wypalił się w nim do dna.

Umierał z tą mocą duszy, z jaką żył, mężny i spokojny; nie broniąc się śmierci, pożądając jej, zstępując do grobu z pociechą w sercu.

Nie dokonał wszystkiego, co zamierzał, ale niewiele brakło do spełnienia myśli jego zrodzonej w dzieciństwie, wykołysanej życiem, dojrzałej w bojach.

Myśl swą spuścizną zostawiał synowi.

Mnich stojący w nogach łoża, pobożny dominikanin Heliasz, już był przejednał króla z Bogiem.

Władysław dnia tego wolę swą objawił mężom dostojnym, ojczycom królestwa swego, i pożegnał wszystkich; rozstał się z żoną, pobłogosławił syna, któremu Polskę oddawał, ziemianom zleciwszy jedyne dziecię.

Lekarz, kanonik Wacław, przepowiadał zgon bliski.

Królowa Jadwiga płacząc powtarzała modlitwy za konających, lecz śmierć nie przychodziła jeszcze.

Wojownik stary bronił się jej resztą potęgi w bojach mnogich nabytej.

Król się tylko usypiać zdawał.

Oddech jego stawał się to przyspieszonym gorączkowo, to słabym tak, że go ledwie czuć było.

Zapadłe powieki podnosiły się nagle, głowa poruszała, zaschłe usta otwierały, zbladłe oczy biegały po otaczających, i Łoktek chwilowo powracał do życia.

Duch starego wojownika, jak przykuty do tego starganego wiekiem ciała, nie mógł się z niego wyzwolić.

Nadchodziła noc, po której wracający dzień już - wedle przepowiedni lekarza - króla nie miał zastać między żywymi.

Medyk patrzał zdumiony i upokorzony, bo na tym łożu śmierci dział się cud: walka się odbywała nie przewidywana, niewiadoma, nieznana mu, życie opierało się zniszczeniu.

Łoktek powracał doń snem pokrzepiony.

Oblicze jego przybrało już dawno tę barwę trupią, bezkrwistą, wyżółkłą, która nadchodzący zgon czytać na nim dozwalała; lecz piersi się poruszały, oddech był widoczny.

Zeschłe płuca odzywały się w nim jeszcze głucho i smutnie, powietrze w nich chrzęszczało.

Stojący nad chorym kanonik lekarz dał z lekka znak, aby mu spoczynku nie przerywano, i sam począł na palcach odchodzić.

Cofnął się też, ujrzawszy to, mnich Heliasz i królowa po cichu, powolnie ku drzwiom zwróciła.

Król usypiał.

Wszyscy po dniu tym, wzruszeń pełnym, zapragnęli usunąć się do bocznej komnaty i tam czekać przebudzenia, gdyż jeszcze się go spodziewano.

Jeden syn pochylony przy ojcu pozostał nieruchomy.

Na dany przez matkę znak potrząsnął głową, wskazał na ojcowskie łoże, dając łatwo zrozumieć, że chciał czuwać przy nim.

Niedawno jeszcze z ust jego słyszał ostatnie wyrazy błogosławieństwa i przestrogi, niedawno brzmiały tu głosy zwołanych panów rady.

Królewicz-następca wzruszony był.

Do łoża konającego wiązała go miłość, wdzięczność i ta troska o jutro, która brzemieniem całej nieznanej przyszłości leżała na piersiach jego.

Łzy kręciły mu się w oczach.

Złotą była korona, którą miał włożyć na młodocianą skroń, ale ciężką.

Z wolna wysunęli się wszyscy ku drzwiom bocznym, których zasłonę królowa podnieść kazała, aby być na najmniejszy szelest, na zawołanie powrócić gotową.

Nieruchomy w tej półklęczącej postawie królewicz został jak przykuty do siedzenia i łoża.

Wzrok jego na twarzy bladej ojca spoczywał.

Oblicze to było zżółkłe jak karta pargaminowa i jak ona życiem zapisana długim.

Nigdy może wprzód, gdy był w pełni sił, nie stały na niej wyryte dobitniej męstwo, rezygnacja, siła, spokój i żelazna wola.

Teraz tylko wszystkie te charakteru znamiona oblewała światłością przedśmiertną jakaś błogość - pogoda dnia ostatniego.

Któż nie widział na obliczu umierających, mocnych na duchu, bojowników zwycięskich tego wyrazu szczęśliwości, jaki wdziewa śmierć, wiodąc ich do grobu?

Wszystkie cierpień ziemskich ślady zagładzą palec anioła śmierci.

Zza bruzd, marszczek i fałdów promieniało oblicze stare króla, wypięknione i jasne.

Syn patrzał na nie z pobożnym zdumieniem, bo nigdy go takim nie widział.

Jeszcze przed chwilą, gdy król z gorącością przemawiał do panów rady, do syna, miał starą swą twarz, jaką nosił po pobojowiskach; teraz śmierć przyoblekła ją majestatem i powagą swoją.

Królewicz zadrżał: było to dlań zwiastunem chwili ostatniej.

Lecz król żył: piersi poruszały się prawie łagodnie, dostrzegał lekkie twarzy drganie, starzec jeszcze oddychał.

Płomyk lampki, który podniósłszy się, żywszym rzucił blaskiem na rysy króla, dozwalał rozeznać lekkie ust ściągnięcie i na powiekach wysiłek i drganie.

Dźwignęły się one z ciężkością, z głębin ich blado zaświeciły oczy.

Zatrzymały się długo na synu, wargi zatrzęsły się, jakby je przewiew uśmiechu przebiegł bezsilny.

Kaźmirz jeszcze bardziej pochylił się do ojca.

Cud tego życia przerywającego konanie coraz był widoczniejszym, głowa zwróciła się o swej sile ku ukochanemu dziecięciu.

Oddech piersi stał się głośniejszym i głucho dobył się z nich głos: - Kaźmirz?

- Jam jest - odparł syn cicho.

- Jak za mgłą cię widzę - szepnął król wyraźniej nieco.

- Wody!

Usta spieczone!

- dodał, chcąc dobyć na próżno spod przykrycia osłabłą rękę.

Wnet Kaźmirz pośpieszył z kubkiem rzeźwiącego napoju, stojącym tuż przy łożu, i ostrożnie nachylił go do ust ojca, wlewając w nie płyn po kropli.

Usta się rozwarły nieco, trochę życia wstąpiło w twarz, której oczy nabrały blasku.

Uśmiechnął się Łoktek.

- Noc?

- zapytał cicho.

- Wieczór późny.

Król oczyma potoczył po komnacie, jakby się chciał przekonać, czy byli sami.

Chwilę trwało milczenie, pierś pracowała, aby się na głos zdobyć ostatni.

- Koronę - rzekł silniej.

- Koronę niech ci nie zwlekając włożą, niech namaszczą.

Bóg z nią daje moc.

A potrzeba jej, aby utrzymać wszystko w jednej dłoni.

Polskę całą, Kujawy, Mazowsze, Pomorze...

Pomorza Niemcom nie ustąpić nigdy!

Tamtędy droga w świat, jedyna wolna, wkoło wrogi, bez niego więzienie.

Mówił odpoczywając chwilami; Kaźmirz słuchał pochylony.

Nie była to rzecz do niego zwrócona, lecz jakby mimowolne snujących się myśli wyrazy, wpół do siebie, do Boga, do niego.

Coś, jak marzenie, jak modlitwa.

- Mazowsze posłuszne, lenne być musi i twoje, pod prawem jednym - ciągnął dalej.

- Szląsko zgniłe, zaniemczone przepadło...

przepadło!

Już mu nie odżyć, rdza niemiecka je zjadła...

Mówiąc to przymknął powieki, ale natychmiast podniosły się znowu i usta dalej szeptały dla syna tylko dosłyszanym szmerem.

- Z siostrą, a Węgry musi być wieczne przymierze, za ręce trzymajcie się oboje.

Pod Rzymem stać wiernie, pod Awinionem, bo tam głowa nasza i siła.

Papież mnie ratował, rozgrzeszył, dźwignął, wiele lat temu...

Królestwo nasze pod Piotrową stolicą, hołd mu winniśmy...

Zamruczał coś niewyraźnie i poruszył się niespokojnie.

- Znajdziesz ludzi dobrej rady.

Jaśko z Melsztyna, mąż prawy, Trepka wierny...

Ziemianie, szczyty, rycerstwo dobre, dobre, ale nie oni jedni...

Jest ubogi lud, jest biedny chłop...

to ojczyce także nasi.

Pamiętaj!

Ja pomnę, gdym z błogosławieństwem miłościwego lata powrócił z tułactwa sam, sam jeden jak palec, nie miałem wówczas nikogo.

Ziemianie nie chcieli mnie, zamiast rycerstwa szli ze mną chłopki z siekierami Polskę budować.

Szli i bili się, a dopiero po nich przyszły szczyty, a na końcu barony i comites...

Chłopkom wdzięcznym być!

Spojrzał na syna.

- O chłopkach pamiętaj!

Kaźmirz skłonił głowę.

- Tarczą im bądź i, opieką - szeptał król cicho - sędzią im bądź sprawiedliwym, obrońcą, oni mnie obronili...

Wtem głos coraz cichszy i słabszy szeptem niezrozumiałym utonął w piersi i była znowu chwila milczenia.

Z bocznej izby na palcach podszedł ksiądz Wacław, nadsłuchując ostrożnie.

Stanął zdziwiony, pochwyciwszy szeptanie, ręką sięgnął po kubek i przyłożył go do ust króla.

Chory wnet poczuł obcego, zamilkł ściągnąwszy wargi, ale napój połknął chciwie.

Ksiądz Wacław zatrzymał się chwilę, zrozumiał to, że ojciec chciał sam na sam z synem pozostać, i usunął się powoli.

Wpółpodniesione powieki śledziły ruch jego i nie otwarły się, aż zniknął.

- Z Krzyżowcami niemieckimi - rzekł - nigdy pokoju...

Przeciwko nim przymierze i pokój choć z pogany!

- mówił niezrozumiale, głos drżał.

- O, nigdy zgody z nimi!

Kruki czarne, wilki żarłoczne, wrogi wiekuiste...

Z Pomorza ich wygnać potrzeba precz lub oni tę koronę prędzej, później żelaznym klinem rozsadzą.

O, z nimi nigdy pokoju!

Z pogany się jednać lepiej, Litwie żoninej dać rękę, Ruś zagarnąć...

Węgry zsojuszone, nasze, Czech się grzywnami przejedna, daj mu ostatnią koszulę...

choćby kielichy ze skarbców kościelnych, byle zjednać przeciw Krzyżakom, wszystkich przeciw nim...

Brandenburczyków głaskać, Szlązaków zagodzić, a Pomorze odbić, bo tchnąć nie będzie czym...

Gościniec w świat nam zaprą i uduszą.

Spoczął nieco i dodał: - Krwi się tam dużo poleje...

będzie strumieniami ciekła...

jak pod Płowcami...

Marszczki na czole króla wygładziły się, pogoda zwycięstwa opromieniła je na chwilę.

- Płowce!

- powtórzył.

- Płowce!

Drugie Płowce przyjdą nieprędko, ale ja widzę je, widzę.

Stosy chorągwi ich po ziemi się tarzają i trupów stosy w posoce...

Kaźmirz klęczący już przy łożu, aby mógł słyszeć lepiej, przychylił się tuż ku ustom ojcowskim.

Od przepowiedni tej serce mu zadrgało żywiej.

Łoktek smutnie się uśmiechnął.

- Nie ty ich poskromisz...

- dodał - nie, tobie nie dano!

Ty gdzie indziej musisz szukać zwycięstwa.

- Ojcze mój - ozwał się Kaźmirz, gdy stary zamilkł nieco - ojcze mój, ja nie mam miecza twojego ani dłoni twej...

- Da ci je Bóg, gdy będzie potrzeba - przemówił król - nie miecz wojuje ani ludzka dłoń, ale wola i opieka boża.

Spełni się wszystko, jak On postanowił, Ty, ty kleić i spajać musisz, co rozerwały wieki, żelazną wiązać obręczą, miłością ożenić, prawem zjednać...

Ostatnie słowa wyrzekł gorąco i znużony nagle mówić poprzestał.

Z dala ujrzał stojącą z głową zwieszoną królowę.

Wpatrzył się w jej postać smutną i wejrzeniem żegnali się długo.

Jadwiga stała chwilę i milczeniem króla odprawiona, odeszła.

On mowę odzyskiwał tylko dla syna.

- Bóg z tobą - rzekł.

- On dla mnie czynił cuda.

On przeze mnie słabego i małego stworzył znów królestwo, które do potęgi wielkiej urośnie.

Dziś ta stara szata królewska poszarpana na skrajach, zszywać ją trzeba, odbierać obcięte kawały, wojować, na straży stać i łatać, aż płaszcz z niej będzie pański.

Bóg wielki tworzy z niczego i przez małych.

Po krótkim milczeniu szepnął cicho: - Błogosławię!

Głos zamierać się zdawał, oczy się przymykały.

Wtem wpośród ciszy szelest dał się słyszeć, naprzód niewyraźny, stłumione mowy kilku ludzi, sprzeczkę jakąś u progów.

Łoktek oczy otworzył niespokojnie, królewicz powstał.

Niepojętym to było, by w ostatniej godzinie pokoju pana umierającego nie poszanowano.

Spór coraz dobitniej dawał się rozpoznać w pomieszanych głosach, na ostatek błagające, płaczliwe doleciały wyrazy: - Puśćcie mnie, puśćcie mnie, jam najstarszy jego sługa!

Poruszył się Łoktek niespokojnie i oczy jego synowi znak dały, aby drzwi nie zamykano proszącemu.

Nim Kaźmirz miał spełnić rozkazanie ojcowskie, z wolna odchyliły się podwoje i w nich dziwna ukazała się postać.

Był to starzec zgarbiony z długą za pas, zrzedłą brodą siwą i czaszką wyłysiałą, na której lśniącej skórze mnogie szramy widać było.

Odziany suknią tercjarską dzieci Franciszka świętego, zgrzybiały człek nie mógł już iść o swej sile.

Dwóch chłopaków ubogo odzianych, na których ramionach się opierał, wiodło go pod ręce.

Twarz z oczyma zakrwawionymi, pomarszczona, biała, miała wyraz niepokoju i zarazem radości.

Ręce trzymał złożone, jakby szedł do ołtarza.

- Król mój!

Pan mój!

- wołał głosem drżącym.

- Puszczajcie mnie do niego.

Niech pożegnam pana mego!

Z ust Łoktka wyrwało się: - Jarosz...

Jarosz...

pójdź tu!

Do mnie, stary!

Potoczył się powołany do łoża, cały drżąc z radości, i dopadłszy do nóg króla, płacząc ściskać je począł.

- Król mój!

Pan mój!

A mnie do ojca mego puszczać nie chcieli!

- wołał.

- A myśmy razem dziećmi biegali, a jam z nim był i w bojach, i na tułactwie, i w Rzymie, i po jaskiniach, i na pobojowiskach, i na noclegach, i w niewoli, i wszędzie...

Królowi oczy drżały i pod osłoną poruszał rękami, których dobyć nie miał siły.

- Ty idziesz - mówił płaczliwie Jarosz, klęknąwszy u łoża - weźmijże mnie z sobą, życie już cięży.

Za grzechy pokutę sprawiłem, oczy zagasły, ręce obezwładniały.

Weźmij mnie z sobą, jakeś brał dawniej.

Z drugiej komnaty wybiegli wszyscy i ksiądz Wacław pierwszy chciał starego odciągnąć sługę, lecz król dał znak, Jarosz pozostał u nóg jego.

- Kiedy Tobie, Panie mój, Bóg zesłał wyzwolenia godzinę, może i mnie w miłosierdziu swym zabierzesz z Sobą.

Ja bym się u stóp Twych położył, jako legałem po lasach, gdyśmy sami byli, biedni, głodni a ścigani.

Twarz królewska ożywiła się tymi wspomnieniami; nie mówił, ale się na niej rysowało rozrzewnienie pogodne.

Jarosz, ledwie odetchnąwszy, ciągnął dalej: - Król mój, pan mój!

A mnie do niego puszczać nie chcieli.

Jamże powinien tu był być w godzinę śmierci, bom w życiu wiernym był towarzyszem.

Łkanie mu przerywało.

- Nie zlękniemy się śmierci, widzieliśmy ją nieraz - mówił spokojniej.

- Spocząć czas!

Kończył te słowa Jarosz, gdy król dobył głosu z piersi.

- Ojcze Heliaszu!

- zawołał.

- Heliasz!

Mnich, który się spodziewał być powołanym, stał już blisko i przysunął się do łoża samego, krzyż podnosząc w ręku.

Kaźmirz usunął się nieco, Jarosz milczał i modlił się.

Wśród ciszy zabrzmiała uroczysta kapłana modlitwa.

Była to ostatnia, którą żywi przeprowadzają duszę ku lepszym ulatującą światom.

Oddech umierającego stał się nagle żywszym i cięższym, w piersiach wyraźniej odzywało się chrząszczenie, pot występował na czoło.

Śmierć, która się oddalać zdawała, wracała po swoją ofiarę.

Z drugiej strony łoża stojący kanonik Wacław wejrzeniem i ruchami dawał poznać, iż stanowcza chwila nadeszła.

Głowa króla głębiej w pościel i niżej opadała na piersi.

Wysiłek jakiś poruszał całym ciałem, które okrycia podnosiło i ściągało na przemiany.

Królowa klęczała przy mężu, tuż obok starego Jarosza.

Głos mnicha coraz wyraźniej, coraz mocniej podnosząc się, aby stępiałego już doszedł ucha, rozbrzmiewał po całej sali.

Oczekujący w sąsiednich komnatach, usłyszawszy go, zjawili się na progu gromadnie.

Byli to ludzie poważni, w szatach ciemnych, smutnego a zadumanego oblicza.

Oko ich na przemiany to szukało łoża, na którym spoczywał umierający, to pochylonej młodego królewicza głowy.

Niespokojni szeptali po cichu.

Jarosz, opadłszy ku ziemi, z głową na piersi zwieszoną, bezsilny, zdawał się razem z królem swym dogorywać.

Kapłan w głos już, z zapałem o...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • paulink19.keep.pl