,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
J.G. BALLARD Fabryka bezkresnych snów Urodzony w 1930 roku w Szanghaju pisarz angielski, zaliczany do klasyków współczesnej literatury światowej. Ma w swoim dorobku ponad dwadzieścia powieści i zbiorów opowiadań. W Polsce jest znany między innymi z powieści Wyspa (Czytelnik, 1982), Imperium słońca (Czytelnik, 1990; książka sfilmowana przez Stevena Spielberga w 1988 r.), Delikatność kobiet (Alfa, 1996), Kraksa (Amber, 1997), Zatopiony świat (Rachocki i S-ka, 1998), Wieżowiec (Rachocki i S-ka, 2000) oraz wyboru opowiadań Ogród czasu (Wydawnictwo Literackie, 1983). J.G. BALLARD FABRYKA BEZKRESNYCH SNÓW Przełożył Maciej Swierkocki 1 PRZYLOT HELIKOPTERÓW Przede wszystkim, dlaczego w ogóle ukradłem ten sa-molot? Czy gdybym wiedział, że zaledwie dziesięć minut po starcie z londyńskiego lotniska płonąca maszyna spadnie do Tamizy, wgramoliłbym się mimo wszystko do kokpitu? Być może już wtedy żywiłem niejasne przeczucia tych dzi-wacznych zdarzeń, które miały nastąpić kilka godzin po moim ocaleniu. A teraz stoję w centrum wyludnionego, nadrzecznego miasteczka. Widzę, jak mój poszarpany kombinezon lotni-czy odbija się w szybach pobliskiego supermarketu, i do-skonale pamiętam moment, kiedy wszedłem do niestrzeżo-nego hangaru na lotnisku. Siedem dni temu umysł miałem tak chłodny i sprężony, jak jego stalowy dach nad moją gło-wą. Zapinając pasy w fotelu pilota, wiedziałem, że wszyst- kie niepowodzenia i falstarty, jakie spotkały mnie w życiu, ustępują nareszcie najprostszej, a zarazem najbardziej ta-jemniczej ze wszystkich czynności - lataniu! Nad wytwórnią filmową krążą helikoptery. Wkrótce w centrum handlowym wylądują policjanci, którzy na pewno chcą mnie przesłuchać w sprawie zniknięcia całej ludności Shepperton. Chciałbym widzieć ich zdumienie, gdy się do-wiedzą, w jak niezwykły sposób odmieniłem to spokojne miasto. Spłoszone głosem helikopterów ptaki wzbijają się w po-wietrze i wiem, że pora już ruszać. Ptaki pochodzą ze wszyst-kich zakątków globu i otaczają mnie całymi tysiącami - są wśród nich flamingi, fregaty, sokoły i dalekomorskie alba-trosy, jak gdyby uciekły z ptaszarni dobrze zaopatrzonego zoo. Przysiadają na portyku stacji benzynowej i walczą o miejsce na ciepłych dachach porzuconych aut. Kiedy opie-ram się o skrzynkę pocztową, by obciągnąć poszarpany kom-binezon lotniczy, harpiowata orlica, strzegąca listów, które nigdy nie opuszczą tej skrzynki, rzuca się na moje ręce, jakby zapomniała, kim jestem, i chciała przyjrzeć się bliżej sa-motnemu pilotowi, który spokojnie zstąpił z wiatrem na opuszczone ulice. Cały pasaż handlowy wypełniają barba-rzyńsko upierzone kakadu, ary i szkarłatne ibisy, tworząc jakby żywy tren, którym mam ochotę przewiązać się w pa-sie. W ciągu kilku ostatnich chwil, kiedy sprawdzałem, czy nie zostawiłem sobie żadnego z moich bliźnich, centrum Shepperton zmieniło się w spektakularną ptasiarnię, w ol-brzymi rezerwat powietrzny, rządzony przez kondory. I tylko kondory zostaną ze mną aż do samego końca. Dwa z tych wielkich sępów przyglądają mi się z betonowe-go dachu samochodowego parkingu. Koniuszki ich skrzy-deł kryją plamy grzybicy, a między pazurami lśni ropa gni-jących ciał, niczym rozkładające się złoto w szponach pra-cowitego finansisty. Podobnie jak inne ptaki, sprawiają wra-żenie, że w każdej chwili mogą mnie zaatakować, rozdraż-nione hukiem helikopterów i świeżo zabliźnioną raną na mojej piersi. Pomimo takich małomiasteczkowych facecji wolałbym zostać tu dłużej i dojść do ładu z tym, co mi się przydarzy-ło, a także pogodzić się z ważnymi dla nas wszystkich kon-sekwencjami, sięgającymi daleko poza granice tego mia-steczka, położonego piętnaście mil na zachód od Londynu. Ulice wokół mnie milczą, zalane popołudniowym światłem. Przy furtkach ogrodowych leżą zabawki, porzucone w po- śpiechu przez dzieci, gdy uciekały stąd godzinę temu, a je-den z moich bliźnich zapomniał zakręcić trawnikowy spry-skiwacz, który obraca się teraz niezmordowanie, tworząc ciąg niepokalanych tęcz nad ozdobnym stawem na skraju ogrodu, jak gdyby chciał schwytać w swą pętlę jakąś wid-mową rybę i wyciągnąć ją z głębi. -Pani St. Cloud!... Ojcze Wingate!...-Już za nimi tęsk-nię: za wdową, która próbowała finansować moją szkołę latania, i za księdzem, który znalazł moje kości w korycie rzeki. - Miriam!... Doktor Miriam!... - To młoda lekarka, któ-ra mnie reanimowała, gdy omal nie utonąłem. Ale wszyscy mnie już opuścili. Skinąłem na ptaki, by podążały za mną, i ruszyłem naprzód przez pasaż. Na nad-rzecznej plaży jest kryjówka, gdzie będę mógł przeczekać, dopóki helikoptery nie odlecą. Spojrzałem po raz ostatni ku jaskrawej, tropikalnej roślinności, tworzącej na tle nieba jedyny w swoim rodzaju profil miasta Shepperton. Dach supermarketu i stacji benzynowej pokrywają gęsto orchi-dee i paprocie, na wystawie sklepu z artykułami metalowy-mi i w oknie wypożyczalni telewizorów pienią się karłowa-te palmy o ząbkowanych liściach, a stateczne niegdyś ogro-dy porastają mangowce i magnolie, zmieniając ciche mia-steczko, w którym rozbiłem się zaledwie tydzień temu, w zaułek jakiegoś zaginionego miasta w Amazonii. Helikoptery nadlatują bliżej. Klekoczą tam i z powro-tem nad wyludnionymi ulicami wokół wytwórni filmów. Załogi przez lornetki przypatrują się uważnie pustym do- mom. Chociaż mieszkańcy miasteczka już odeszli, wciąż czuję ich obecność w moim ciele. W szybie wystawowej sklepu z akcesoriami elektrycznymi widzę, że moja skóra lśni jak skóra archanioła, rozświetlona snami wszystkich tutejszych gospodyń domowych, sekretarek, aktorów i ka-sjerów bankowych, którzy śpią we mnie, bezpieczni w sy-pialnych salach moich kości. Przy wejściu do parku stoją pomniki, które wznieśli dla mnie ci ludzie, nim wyruszyli w swój ostatni lot. Z dobro-duszną ironią zbudowali mi kapliczki w formie miniaturo-wych piramid ze zmywarek do naczyń i telewizorów, a z gramofonów wznieśli kioski, przyozdobione słonecznika-mi, dyniami i nektarynkami. Były to najwłaściwsze przed-mioty, jakie mogli znaleźć mieszkańcy przedmieść Londy-nu, by uświęcić swoje uczucia do mnie, a każda taka kon-strukcja zawiera strzęp mojego kombinezonu albo jakąś małą część samolotu - pamiątki wspólnych lotów po niebie nad Shepperton i po napędzanej ludzkimi siłami maszynie, o zbudowaniu której marzyłem całe życie, a którą oni po-mogli mi skonstruować. Jeden z helikopterów znajduje się tuż za mną. Wykonu-je niepewne okrążenie nad centrum miasteczka. Pilot i na-wigator spostrzegli już moją skórę, połyskującą między drze-wami. Choć są bardzo przejęci, równie dobrze mogliby porzucić maszynę w powietrzu. Wkrótce nie zdołają zli-czyć opuszczonych miast. Wzdłuż doliny Tamizy, w całej Europie i obu Amerykach, w Azji i w Afryce opustoszeją dziesiątki tysięcy miasteczek podobnych do tego, gdy lu-dzie zgromadzą się, by odbyć swój pierwszy, napędzany człowieczą mocą lot. Teraz już wiem, że tamte ciche, porośnięte szpalerami drzew drogi to pasy startowe, które czekają, aż wzbijemy się w niebo, którego poszukiwałem przed siedmioma dnia-mi, wkraczając lekkim samolotem w przestrzeń powietrz-ną tego małego miasteczka nad Tamizą. Tu mój samolot spadł, a ja uszedłem zarówno śmierci, jak i życiu. 2 KRADNĘ SAMOLOT Zeszłego roku nawiedzały mnie sny o lataniu. Przez całe lato sprzątałem samoloty na londyńskim lot- nisku. Mimo ciągłego hałasu i milionów turystów, wcho-dzących i wychodzących z budynków terminali, byłem zu-pełnie sam. Otaczały mnie parkujące wokół odrzutowce, a ja chodziłem z odkurzaczem wśród rzędów pustych foteli, usuwając podróżne śmieci, resztki posiłków, niewykorzy-stane środki uspokajające i antykoncepcyjne, a także wspo-mnienia przylotów i odlotów, które przywodziły mi na myśl wszystkie moje nieudane próby osiągnięcia w życiu czego-kolwiek. Mając dwadzieścia pięć lat zrozumiałem, że ostatnie dziesięć lat mojego życia to strefa lawinowa. Jakikolwiek wytyczyłbym sobie kurs, jakkolwiek uważnie usiłowałbym iść za kolejnym wskazaniem strzałki kompasu, wpadałem od razu na najbliższy mur. Nie wiedzieć czemu czułem, że nawet będąc sobą, odgrywam jedynie rolę, która powinna przypaść w udziale komuś innemu. Natomiast zakamarków jakiejś niewidzialnej rzeczywistości dotykałem tylko dlate-go, że kompulsywnie wcielałem się w inne postaci. Naj-częściej przebierałem się za pilota, wkładając biały kombi-nezon lotniczy, który znalazłem w szafce. Nim ukończyłem siedemnaście lat, wyrzucono mnie z przynajmniej sześciu szkół. Zawsze byłem leniwy i agre-sywny, a także skłonny uważać świat dorosłych za coś w rodzaju nudnej konspiracji, z którą nie chciałem mieć nic wspólnego. W dzieciństwie doznałem obrażeń w wypadku samochodowym, w którym zginęła moja matka, i odtąd mój lewy bark wystawał nieco ku górze, a ja, wyolbrzymiwszy wkrótce tę cechę, nadałem jej znamię bojowego zuchwal-stwa. Koledzy szkolni małpowali mnie, ale nie zwracałem na nich uwagi. Uważałem się za przedstawiciela nowego gatunku uskrzydlonego człowieka. Pamiętałem o wygwiz-danym przez tłum albatrosie Baudelaire’a i o tym, że ptak nie mógł chodzić wyłącznie ze względu na ciężar swoich skrzydeł. Wszystko pobudzało moją wyobraźnię na najdziwniej-sze sposoby, a w bibliotece szkolnej, dzięki nadgorliwemu nauczycielowi biologii, odkryłem prawdziwe bogactwo roz-maitych dewiacyjnych możliwości. Na przykład w słowni-ku antropologicznym znalazłem pewien cudaczny, choć wzruszający, rytuał płodności, podczas którego członkowie aborygeńskiej wspólnoty kopią dół na pustyni i kolejno kopulują z ziemią. Poruszony do głębi tą wizją, błąkałem się tu i tam jak otumaniony, a kiedyś o północy usiłowałem osiągnąć orgazm podczas stosunku z ukochanym przez wszystkich szkolnym boiskiem do krykieta. Znaleziono mnie w blasku latarek, pijanego, na zgwałconej murawie, w oto-czeniu butelek po piwie. Dziwne, ale mnie to zdarzenie wydało się znacznie mniej osobliwe niż zdjętemu zgrozą dyrektorowi szkoły. Wydalili mnie ze szkoły, czym się właściwie w ogóle nie przejąłem. Wkroczywszy w wiek dojrzewania, byłem już pewien, że któregoś dnia osiągnę coś nadzwyczajnego, czym zadziwię nawet samego siebie. Znałem moc moich snów. Po śmierci matki wychowywała mnie czasem jej mieszkająca w Toronto siostra, czasem zaś mój ojciec, po-chłonięty swoją praktyką lekarską wzięty chirurg okulista, który nigdy mnie właściwie nie uznał. Prawdę mówiąc, spę-dzałem tyle czasu na pokładach transatlantyckich odrzutow-ców, że cała moja formalna edukacja sprowadzała się do wyświetlanych podczas lotu filmów. Po roku spędzonym na Uniwersytecie Londyńskim wy-rzucili mnie z akademii medycznej - gdy pewnego razu roz-cinałem w laboratorium anatomicznym klatkę piersiową, nabrałem nieoczekiwanie przekonania, że w zwłokach wciąż tli się życie. Sterroryzowałem słabszego kolegę studenta, żeby pomógł mi oprowadzić trupa po laboratorium i spró-bował przywrócić go do życia. Wciąż jestem poniekąd pe- wien, że mogło się nam udać. Nigdy nie byłem przywiązany do ojca i wyobrażałem sobie często, że mój prawdziwy rodziciel to jeden z pierw-szych amerykańskich astronautów, że zostałem poczęty z nasienia dojrzałego w przestrzeni międzygwiezdnej i że je-stem istotą mesjaniczną, przeszczepioną niejako w łono matki z ciężarnego kosmosu. Gdy ojciec mnie wydziedzi-czył, zacząłem chaotyczny i bardzo stromy slalom. Odrzu-cony pilot najemnik, niespełniony nowicjusz u jezuitów, niewy dawany autor utworów pornograficznych (spędziłem niejeden podniecający weekend, wykręcając numery pu-stych biur w całym Londynie i dyktując automatycznym se-kretarkom swoje niezwykłe fantazje seksualne, które nicze-go niepodejrzewające maszynistki przepisywały potem swo-im szefom) - a jednak mimo wszystkich niepowodzeń ży-wiłem nadal niezachwianą wiarę w siebie: mesjasza, po-zbawionego jeszcze przesłania, który pewnego dnia ułoży jednak jakąś niespotykaną tożsamość z kawałków wybra-kowanej układanki. Przez pół roku pracowałem w awiarium w londyńskim zoo. Ptaki doprowadzały mnie do szału swym nieustannym ćwierkaniem i świergoleniem, ale nauczyłem się od nich bardzo wiele, a moja obsesja latania dzięki sile własnych mięśni zaczęła się właśnie wtedy. Raz aresztowała mnie po-licja, ponieważ zbytnio hałasowałem w pobliżu zoo, na placu zabaw dla dzieci, gdzie spędzałem większość wolnego cza- su. Pewnego deszczowego popołudnia na pięć minut za-władnął mną kompleks Szczurołapa* i naprawdę uwierzy-łem, że zdołam poprowadzić dwadzieścioro dzieci, ich zdu-mione matki, kilka przebiegających nieopodal psów, a na-wet ociekające wodą kwiaty do jakiegoś raju, który - o ile tylko udałoby mi się go odnaleźć - leżał nie dalej niż kilka-set jardów stąd. Przed gmachem sądu, w którym zostałem uniewinniony przez sympatycznego sędziego, zaprzyjaźniłem się z byłą stewardessą, pracującąjako barmanka w hotelu na londyń-skim lotnisku , a skazaną niedawno za uprawianie nierządu w pobliżu Terminalu Lotniczego Zachodniego Londynu. Była to ognista i miła dziewczyna, znająca mnóstwo nie-zwykłych opowieści na temat życia seksualnego na mię- dzynarodowych lotniskach. Poruszony jej wizjami, oświad-czyłem się bezzwłocznie i zamieszkałem u niej, w pobliżu lotniska Heathrow. Byłem już opętany ideą budowy samo-lotu napędzanego siłą ludzkich mięśni. Planowałem pierw-szy przelot dookoła świata, wyobrażając sobie, że jestem Lindberghiem i Saint-Exuperym lotów taką maszyną. Co-dziennie chodziłem na lotnisko, żeby obserwować samolo-* Szczurołap - według niemieckiej legendy, Szczurołap z Hameln najpierw wywabił z miasta szczury, [ Pobierz całość w formacie PDF ] |
Wątki
|