,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
zawodu, ponieważ nie prowadził „osiadłego życia". Różnił się od innych marynarzy tym, iż nie ograniczał się jedynie do tego, co dzieje się na statku i morzu, ale ciekawił go cały otaczający świat. W portach wysłuchiwał niezliczonych opowieści, które go pasjonowały. Sam uwielbiał je opowiadać, traktował je jako wspaniały sposób na ukazanie jakieś problemu czy zagadnienia, rzucając na nie jedynie światło, a nie mówiąc o nich wprost. Spostrzeżenie Marlowa absolutnie nie zdziwiło reszty załogi, co więcej, spodziewali się tego. Mężczyzna kontynuował więc, zastanawiając się, jak wyglądały te tereny tysiąc dziewięćset lat temu, gdy przybyli na nie Rzymianie. Marlow próbował wczuć się w rolę rzymskiego dowódcy, którego oddelegowano z Morza Śródziemnego na północ. Wyobrażał sobie jak legioniści zdobywali te dzikie terytorium. Był pewny, że wielu z nich zginęło na mokradłach lub w Tamizie. Dowódca musiał być człowiekiem odważnym niebojącym się poprowadzić swoich żołnierzy w ciemność. Marlow próbował również namówić swoich kompanów, by wczuli się w rolę rzymskiego obywatela, którego wysłano na dziewicze ziemie. Bez wątpliwości człowiek ten musiał być przerażony otaczającą go dziczą. Mężczyzna poprzez sposób, w jakim siedział przypominał Buddę. Mówił, iż żaden z nich nie czułby tego samego, co Rzymianin. Jego zdaniem brało się to z tego, iż załoga „Nellie" przewyższała obywateli cesarstwa sprawnością pracy. Uważał, iż zdobywcy sprzed tysiąca dziewięciuset lat nie byli kolonistami, a zwykłymi ludźmi, którzy kierowali się jedynie chciwością: „Była to po prostu kradzież z włamaniem, masowe morderstwo na wielką skalę, a ludzie rzucali się w to na oślep - jak przystoi tym, którzy napastują ciemności. Podbój ziemi, polegający przeważnie na tym, że się ją odbiera ludziom o odmiennej cerze lub trochę bardziej płaskich nosach, nie jest rzeczą piękną, jeśli się w niego wejrzy zbyt dokładnie". Jedynym usprawiedliwieniem dla takiego działania była dla Marlowa autentyczna wiara w ideę. Marynarz nagle zamilkł. Pozostali wiedzieli, że lada moment rozpocznie jedną ze swoich autentycznych opowieści. Każda z nich rozpoczynała się od słów: „Pamiętacie pewno, koledzy, że byłem czas jakiś marynarzem na słodkich wodach", tak też było tym razem. Rozpoczyna się opowieść marynarza. Po powrocie do Londynu po sześciu latach nieobecności, Marlow zapragnął spełnić swoje marzenie z dzieciństwa i wybrać się w podróż do Afryki. Zafascynowany kształtem pewnej rzeki, którą podziwiał na mapie, zdał sobie sprawę, iż jedno z londyńskich towarzystw handlowych z pewnością ma na niej swoje parowce. Postanowił ubiegać się o posadę kapitana na jednym z nich. W tym celu zwrócił się z prośbą o pomoc do swojej wpływowej ciotki „z kontynentu". Marlow wybiegł w przód i zdradził, iż jego poprzednik na stanowisku parowca zginął podczas kłótni z wodzem tubylczej wioski. Było to o tyle dziwne, iż mężczyzna uchodził za bardzo spokojnego, a awantura, którą urządził dotyczyła kury. Marlow odnalazł porzucone w trawie kości kapitana Freslevena. Bohater powrócił do właściwego toku opowieści. Zrelacjonował swój pobyt w „grobowym mieście", gdzie mieściła się siedziba towarzystwa handlowego. W budynku kompani pracowały dwie kobiety, które Marlow nazwał „odźwiernymi u wrót Ciemności". Marynarz przed wyruszeniem do Afryki musiał przejść badania lekarskie. Okazały się one bardzo krótkie i powierzchowne. Doktor przestrzegł Marlowa, iż nie spotkał jeszcze nikogo, kto wróciłby z koloni. Po wizycie Marlow spotkał się ze swoją ciotką by osobiście podziękować jej za wstawiennictwo. Na wstępie wyjawił kompanom, iż wydarzenia, o których miał zamiar właśnie opowiedzieć wywarły znaczący wpływ na jego życie. Historia miała dotyczyć najdalszego punktu, do którego udało mu się kiedykolwiek dotrzeć oraz „nieboraka", którego właśnie tam spotkał. Marynarz powiedział, iż tamto wydarzenie rzuciło „pewien rodzaj światła" na to, co go otaczało. Opowieść Marlowa rozpoczęła się w momencie, gdy powrócił do Londynu po sześcioletniej nieobecności, podczas której żeglował po Oceanie Indyjskim, Spokojnym oraz po morzach chińskich. Żeglarz początkowo cieszył się, iż wreszcie nadszedł dla niego czas wypoczynku, lecz po jakimś czasie bezczynność stała się dla niego nie do zniesienia. Rozpoczął poszukiwania okrętu, na którym potrzebowano kogoś takiego jak on. Według Marlowa jest to najtrudniejsze zadanie w życiu każdego marynarza. Bohater wspomniał, iż od dziecka marzył o dalekich podróżach. Pragnął odwiedzić Afrykę, Australię i Amerykę Południową. Jednak jedno miejsce szczególnie go pociągało i właśnie tego dotyczyć będzie historia Marlowa. Kraina ta była odarta z tajemnic przez odkrywców, jednak przeobraziła się „w miejsce, gdzie panuje ciemność". Na mapach opisujących tamten teren szczególną uwagę przykuwała ogromna rzeka, przypominająca swoim kształtem wielkiego węża, którego łeb zatopiony jest w morzu, a tułów przebiega przez ląd poziomo. Pewnego razu Marlow ujrzał taką właśnie mapę i przyszło mu do głowy, iż na takiej rzece muszą pływać parowce towarzystwa handlowego, które miało siedzibę w Londynie. Postanowił, że będzie ubiegał się o dowództwo na jednym ze statków. Rzeka w kształcie węża tak bardzo go intrygowała, iż nie potrafił myśleć o niczym innym. Okazało się, iż firma, która zarządzała parowcami, należała do ludzi „z kontynentu". Tak się składało, iż marynarz miał właśnie tam wpływowych krewnych. Marlow zwrócił się listownie do swojej ciotki z prośbą o pomoc i wstawiennictwo, w co ciężko mu było samemu uwierzyć: „Ja, Charlie Marlow, zaprzągłem do roboty kobiety, aby dostać posadę". Krewna okazała się tak bardzo zdeterminowana, iż w końcu udało jej się uzyskać nominację kapitańską dla członka rodziny. Marynarz dostał posadę, ponieważ jeden z kapitanów floty parowców został zabity podczas bójki z tubylcami. Po wielu miesiącach, Marlow udał się po szczątki wspomnianego zamordowanego mężczyzny, dowiedział się, że zginął z powodu dwóch kur. Kapitan Fresleven, z pochodzenia Duńczyk, był bardzo łagodnym i spokojnym człowiekiem. Jednak kilkuletni pobyt w Afryce spowodował, iż, gdy zorientował się, że został oszukany przez starego Murzyna, który sprzedał mu dwie kury wpadł w szał i zaczął okładać go pięściami. Marlow tak tłumaczył ten przypływ agresji u kapitana Freslevena: „służąc wzniosłej idei i prawdopodobnie uczuł nareszcie potrzebę potwierdzenia w jakikolwiek sposób szacunku dla siebie samego". Widzący to syn naczelnika wioski zadał Duńczykowi śmiertelny cios włócznią w plecy, poczym wszyscy osadnicy uciekli do lasu w panice, przekonani, iż załoga parowca krwawo się z nimi rozprawi. Tak się jednak nie stało, statek dowodzony przez maszynistę odpłynął, pozostawiając zwłoki kapitana na lądzie. Marlow poczuł, że musi zadbać o szczątki swojego poprzednika. Gdy je odnalazł, leżały nietknięte w trawie. Okazało się, iż ludność nigdy nie powróciła do wioski. Czterdzieści osiem godzin po otrzymaniu nominacji marynarz zmierzał przez Kanał La Manche, by podpisać umowę z kompanią handlową. Siedziba towarzystwa była największą budowlą w „grobowym mieście". W poczekalni wisiała wielka mapa świata, na której Marlow z łatwością odnalazł rzekę w kształcie węża. Miejsce to znajdowało się w samym środku mapy, oznaczone było kolorem żółtym. Marynarz rozmawiał z właścicielem kompani, jednak ich spotkanie trwało zaledwie czterdzieści pięć sekund. Sekretarz dostarczył mu w poczekalni niezbędne dokumenty, w tym zobowiązanie do zachowania wszelkich sekretów handlowych. Mężczyzna miał bardzo strapiony wyraz twarzy. Atmosfera panująca w siedzibie towarzystwa przerażała Marlowa. Czuł się, jakby brał udział w spisku, dlatego z radością stamtąd wyszedł. Marynarz na długo zapamiętał pracujące w budynku dwie kobiety, chudą i grubą. Panie siedziały w recepcji i robiły na drutach, pierwsza oprowadzała, a druga spoglądała tylko przelotnie na interesantów. Marlow zwrócił uwagę, iż „Niewielu z tych, na których spojrzała, zobaczyło ją znowu - znacznie mniej niż połowa". Marynarz nazywał je „odźwiernymi u wrót Ciemności". Ostatnią formalnością była wizyta u lekarza. Jeden z pracowników kompanii zaprowadził Marlowa do gabinetu doktora, ale okazało się, że jeszcze za wcześnie na wizytę. Marynarz zaproponował więc urzędnikowi coś do picia. W malutkim lokalu, po kilku kolejkach, mężczyzna zaczął opowiadać o interesach towarzystwa. Marlow wyraził swoje zdziwienie, że urzędnik sam nie wybiera się do Afryki. Wyraz twarzy tamtego momentalnie się zmienił. Odparł marynarzowi chłodno: „Nie taki dureń ze mnie, na jakiego wyglądam, rzekł Platon do uczniów swoich". Doktor na podstawie pomiaru pulsu orzekł, iż nie ma żadnych przeciwwskazań do wyjazdu Marlowa na placówkę. Medyk nalegał, by marynarz zezwolił mu na dokonanie pomiaru czaszki „w imię nauki". Gdy mężczyzna się zgodził, lekarz Joseph Conrad - Jądro ciemności - streszczenie szczegółowe CZ. I Płynący po Tamizie do morza jacht „Nellie" zatrzymał się niedaleko Essex, aby zaczekać na przypływ. Załogę statku stanowiło pięć osób, a wśród nich był nieznany z imienia i nazwiska narrator. Mężczyzna podziwiał widok ujścia wielkiej rzeki, a przy tym zastanawiał się nad jej przeszłością. Uwaga Marlowa, jedynego zawodowego marynarza na „Nellie" oznaczała, iż wkrótce rozpocznie jedną ze swoich opowieści. Malrow rozprawiał o tym, jak wyglądały ziemie brytyjskie za czasów Cesarstwa Rzymskiego. Próbował wczuć się w rolę przywódcy legionu, któremu rozkazano wyruszyć na mokradła rozciągające się wzdłuż Tamizy. Marlow wyraził swoją opinię o imperializmie i kolonizacji, co prawda dotyczyła ona Rzymian, ale można ją również odnieść do ówczesnych mocarstw. Jacht o nazwie „Nellie" zmierzał w dół Tamizy prosto w kierunku morza. Gdy zaczął się przypływ, załoga była zmuszona do zarzucenia kotwicy. Wszyscy ze zniecierpliwieniem czekali na odpływ, który pozwoliłby wypłynąć im na otwarte wody. Załogę jachtu stanowiło łącznie pięć osób. Funkcję kapitana sprawował „Dyrektor różnych towarzystw". Mężczyzna cieszył się szacunkiem i poważaniem pozostałej czwórki marynarzy. Narratorowi, a zarazem jednemu z nich, przypominał on „(...) pilota, który dla marynarza jest wcieleniem tego, co zasługuje na najwyższe zaufanie". Członkowie załogi „Nellie" nie mogli się na dziwić, iż człowiek, który na co dzień pracuje na lądzie może być tak dobrym kapitanem. Całą piątkę jednoczyła „więź morza". Dzięki niej, nawet, gdy nie przebywali na wodzie, pozostawali przyjaciółmi. Poza narratorem i Dyrektorem, na pokładzie jachtu znajdowali się również: Prawnik, który był „najmilszy z towarzyszy", Księgowy, którego pasją była gra w domino oraz Marlow. Ten ostatni swoim wyglądem przypominał ascetę. Podczas przymusowego postoju u ujścia Tamizy, wszyscy spoglądali na angielski krajobraz i popadli w zadumę. Pogoda była „nieskazitelna" i właśnie zaczynał się zachód słońca. Marynarze mieli wrażenie, iż mrok powoli wypycha „świetlistą gwiazdę", jakby chciał jej śmierci. Gdy już zaszła, zauważyli, iż woda momentalnie zmieniła swoje oblicze. Widok ujścia Tamizy zmusił narratora do refleksji: „Stara rzeka, rozlana szeroko, wypoczywała bez ruchu u schyłku dnia - po całych wiekach dzielnej służby u rasy zaludniającej jej brzegi - rozpostarta spokojnie w swej godności wodnego szlaku wiodącego do najdalszych krańców ziemi". Cała piątka darzyła tę rzekę ogromną czcią, ponieważ wiązało się z nią wiele ich wspomnień. Uznawali również Tamizę za jeden z najważniejszych elementów historii ich kraju. Jej prądy umożliwiały przemieszczanie się wybitnym postaciom, „od sir Francisa Drake'a do sir Johna Franklina - rycerzom utytułowanym lub nie, wielkim błędnym rycerzom morza". Również dzięki niej możliwy był handel z pozostałymi państwami oraz ich podbijanie w imię Królewskiej Mości. Poza tym od Tamizy rozpoczynali swoje podróże odkrywcy, płynący ku nieznanym terenom, którzy nieśli ze sobą „Marzenia ludzkie, nasiona rzeczypospolitych, zarodki cesarstw". Wraz z nadejściem mroku, brzegi Tamizy rozświetliły się od lamp zapalanych w domostwach. W oddali marynarze wiedzieli wielką latarnię morską Chapmana, której silny blask wskazywał drogę zagubionym na morzu. Poruszające się wraz z przypływem w górę rzeki statki również emanowały blaskiem sztucznego oświetlenia. Za plecami załogi „Nellie" rozpościerały się łuny wielkich angielskich miast. Marlow spostrzegł wtedy, iż nawet to miejsce „było ongi jednym z ciemnych zakątków ziemi". Przypominający swoim wyglądem ascetę mężczyzna był jedynym z całej piątki zawodowym żeglarzem. Nie był on jednak typowym przedstawicielem tego zapewnił go, że robi tak wszystkim, którzy wyruszają do Afryki. Na pytanie marynarza, czy po ich powrocie powtarza badanie i porównuje wyniki, doktor odpowiedział, iż nigdy nie spotkał się ponownie z kimś, kto stamtąd wrócił. Lekarz próbował dowiedzieć się następnie, czy w rodzinie Marlowa zdarzały się już przypadki obłąkania. Rozdrażniony marynarz nie miał ochoty odpowiadać na to pytanie. Medyk zdradził, iż prowadzi osobiste badania nad ludźmi, którzy wyruszają do belgijskiej kolonii. Marlow był pierwszym Anglikiem, którego przyszło mu badać. Zniecierpliwiony żeglarz przerwał mu mówiąc, że nie jest typowym przedstawicielem swojej nacji. Doktor z uśmiechem przestrzegł go: „Niech pan się wystrzega irytacji jeszcze bardziej niż przebywania na słońcu (...) Pod zwrotnikami trzeba przede wszystkim zachować spokój...". Ostatnią rzeczą, jaka pozostała bohaterowi do zrobienia w „grobowym mieście" było pożegnanie się z ciotką. Rozmowa z krewną przy kominku i herbacie podziałała na Marlowa kojąco. Marynarz dowiedział się, iż krewna opisywała go wysokim dygnitarzom jako wspaniałego człowieka, nieskazitelną postać. Okazało się, iż w ich oczach był „także Działaczem, przez duże «D» (...) Niby wysłańcem świata, niby apostołem pośledniejszego gatunku". Najwidoczniej ciotka straciła umiar w zachwalaniu swojego krewniaka. Z dalszej rozmowy Marlow wywnioskował, iż kobiety „Żyją we własnym świecie, który właściwie nigdy nie istniał i istnieć nie może. Jest na to o wiele za piękny, a gdyby można taki świat zbudować, rozleciałby się przed zachodem słońca". Na ulicy, przez sekundę, po raz pierwszy w życiu, marynarz doznał poczucia strachu przed podróżą. Jak sam powiedział, czuł się jakby wybierał się „nie do środka jakiegoś kontynentu, ale do środka ziemi". Podróż parowcem z Europy do przyszłego miejsca pracy zajęła Marlowowi trzydzieści dni. W tym czasie krajobraz za burtą statku nie zmieniał się niemal wcale. Ciemnozielony busz szczelnie porastał nabrzeże. Parowiec mijał francuski okręt wojenny, który prowadził permanentny ostrzał dżungli. Widok ten, tak jak i cała podróż, przypominał marynarzowi sen. Gdy wreszcie znalazł się na miejscu czekało go do przebycia dwieście mil w górę rzeki. Francuski parowiec, którym Marlow zmierzał do swojego nowego miejsca pracy, zawijał po drodze do wszystkich portów, gdzie wysiadali żołnierze lub urzędnicy. Marynarz przez niemal całą podróż obserwował afrykańskie wybrzeże, które wydawało się pozbawione charakteru. Widok, jaki rozpościerał się przed bohaterem, był ciągle taki sam, zupełnie jakby parowiec stał w miejscu. Wciąż widać było skraj wielkiego buszu, którego zieleń była tak intensywna, iż wpadała w czerń. Samotność oraz monotonia krajobrazu spowodowały, iż Marlow zaczął tracić kontakt z realnością. Dźwięk fal, który wydawał mu się kojący, upewniał go, iż rzeczywiście był na parowcu. Inną pociechą był dla niego widok płynących od czasu do czasu łodzi z nabrzeża. Wiosłujący i śpiewający czarni ludzie przywoływali go do rzeczywistości. Parowiec mijał okręt francuskiej marynarki wojennej. Jednostka tkwiła zakotwiczona daleko od brzegu, a z jej pokładu trwał notoryczny ostrzał buszu. Okazało się, iż Francuzi toczyli w tym miejscu jedną ze swoich wojen. Widok okrętu, zaopatrzonego w armaty, z których załoga bombardowała nabrzeże, gdzie nie stała choćby nędzna szopa zmusił Marlowa do refleksji: „Było w tym działaniu coś obłąkanego, widok przypominał ponurą krotochwilę i nie rozproszył tego wrażenia jakiś człowiek z pokładu zapewniający mnie poważnie, że tam jest obóz krajowców - nazywał ich nieprzyjaciółmi! - ukryty gdzieś w głębi". Kapitan parowca przekazał listy skutecznie zdziesiątkowanej przez febrę załodze statku wojennego. Okręt, którego jednym z pasażerów był Marlow, zawinął jeszcze do wielu przybrzeżnych „miejscowości o nazwach jak z farsy, gdzie śmierć i handel wiodą wesoły taniec wśród cichej atmosfery nasyconej zapachem ziemi, niby w przegrzanych katakumbach". Im bardziej parowiec sunął na południe, tym przyroda stawiała mu coraz większy opór. Wybrzeże było coraz bardziej niebezpieczne. W Marlowie z każdym dniem narastało poczucie zdziwienia, spowodowane wrażeniem niezmienności krajobrazu za burtą parowca. Swoją długą podróż scharakteryzował słowami: „Była to jakby uciążliwa pielgrzymka wśród zapowiedzi nocnych zmór". Po ponad trzydziestu dniach rejsu marynarz wreszcie ujrzał ujście wielkiej rzeki, której kształt na mapie przypominał węża. Jednak nie był to kres jego podróży. Bohater musiał przebyć jeszcze blisko dwieście mil. Najpierw płynął w górę rzeki małym morskim parowcem do miejscowości, z której miał udać się dalej. Podczas rejsu został zaproszony na mostek, gdzie powitał go młody kapitan szwedzkiego pochodzenia. Mężczyzna narzekał na urzędników rządowych, sugerując, iż są gotowi zrobić wszystko dla najdrobniejszej nawet sumy pieniędzy. Zastanawiał się, nad tym, co stałoby się z nimi, gdyby musieli zamieszkać w górze rzeki, a nie tuż przy jej ujściu. Marlow odparł, iż sam zmierza się o tym przekonać. Słowa te zdenerwowały młodego kapitana, przestrzegł on marynarza: „Niech pan nie będzie zanadto pewien siebie". Szwed opowiedział, jak kilka dni wcześniej odnalazł swojego krajana, który powiesił się na przydrożnym drzewie. Na pytanie bohatera, co pchnęło go do samobójstwa, kapitan odpowiedział: „Któż to wie? Może nie mógł znieść słońca, a może i kraju". Marlow dotarł do pierwszej stacji. Ujrzał wielkie wyrobisko. Czarnoskórzy robotnicy, spętani łańcuchami, mieli za zadanie wydrążyć tunel w skale, aby mogła tamtędy przebiec trakcja kolei żelaznej. Widoki i dźwięki, jakich zaznał w tym miejscu przypominały bohaterowi piekło. W niewielkim gaju bohater spotkał konających z wycieńczenia i głodu Murzynów. Ten widok wstrząsnął Marlowem. Marlow wybiegł z gaju i natknął się na człowieka, którego wygląd nie pasował pod żadnym względem do otoczenia. Schludnie ubrany główny księgowy spółki powitał bohatera. Marynarz musiał przeczekać kilka dni w stacji. Czas spędzał głównie w chacie buchaltera, który pewnego dnia wyjawił mu, iż z pewnością spotka na swojej drodze pana Kurtza, wybitnego człowieka i największego dostawcę kości słoniowej. Po kilku dniach wraz z karawaną wyruszył do Stacji Centralnej, gdzie czekała na niego posada kapitana parowca. W końcu dotarli do miejsca, gdzie rzeka się rozszerzała. Oczom Marlowa ukazało się strome, skaliste zbocze, na którym prowadzono prace kopalniane. Hałdy ziemi zalegały na brzegu rzeki. Robotnicy byli przeważnie czarni i nadzy. Kapitan wskazał palcem stację spółki, dla której miał pracować Marlow i pożegnał się z żeglarzem. Na brzegu marynarz wspinał się stromą ścieżką, mijając po drodze zużyte wagoniki oraz inne sprzęty. Nagle na ziemię powalił go potężny huk. Robotnicy drążyli skałę za pomocą dynamitu, by utworzyć w niej tunel dla kolei żelaznej. Marlow zorientował się, że zaraz za nim, ścieżką podąża gęsiego sześciu Murzynów. Widok półnagich mężczyzn, niosących na głowach kosze pełne ziemi wstrząsnął bohaterem: „Można było policzyć wszystkie żebra tych ludzi; stawy ich członków wyglądały jak węzły na linie. Każdy miał na szyi żelazną obrożę, a wszyscy byli połączeni łańcuchem, którego ogniwa kołysały się między nimi rytmicznym dźwiękiem". Bohater wiedział, iż Francuzi nie mieli prawa nazywać tych ludzi „nieprzyjaciółmi", dlatego używali wobec nich wygodniejszego określenia - „zbrodniarze". Czarni nawet nie spojrzeli na Marlowa, gdy go mijali. Zaraz za nimi szedł ich rodak, lecz ubrany w niekompletny mundur i ze strzelbą w dłoni. Marynarzowi nie podobało się, iż był częścią wyzyskującej tubylców kolonizacyjnej machiny. Bohater, pomimo iż nie uważał się za wrażliwego, wolał pójść inną ścieżką, by nie widzieć skutych Murzynów. Zapewniał: „Widywałem szatana przemocy i szatana chciwości, i szatana pożądliwości; ale na Boga! byli to silni, jurni szatani o ognistych ślepiach, którzy rządzili i powodowali ludźmi (...) Lecz stojąc tam, na zboczu wzgórza, poczułem, że pod oślepiającym blaskiem słońca w tym kraju zapoznam się z rozlazłym, kłamliwym, bladookim diabłem, opiekunem drapieżnego i bezlitosnego szaleństwa". Na swojej drodze Marlow natknął się na wielką dziurę wykopaną w ziemi bez widocznego sensu. Zastanawiał się nad celem jej powstania: „Może miała coś wspólnego z filantropijnym zamiarem dostarczenia zbrodniarzom jakiegoś zajęcia". Nieco dalej zauważył głęboką szczelinę wypełnioną potłuczonymi kawałkami rur. Podejrzewał, iż miały one służyć do drenażu wioski. Gdy wreszcie znalazł się w cieniu drzew, poczuł się, jakby przekroczył „ponury krąg jakiegoś inferno". Działo się tak za sprawą potężnego hałasu, jaki dochodził z przełomu rzeki. Między drzewami konali Murzyni. Marlow widział, że są skrajnie wycieńczeni i gnębieni przez choroby. Marynarz pomyślał wtedy: „Nie byli nieprzyjaciółmi, nie byli zbrodniarzami, nie zostało w nich już nic ziemskiego - były to tylko czarne cienie choroby i głodu, leżące bezwładnie w zielonawym mroku. Ściągnięci ze wszystkich zakątków wybrzeża na podstawie legalnych kontraktów, rzuceni w nieodpowiednie warunki, żywieni nieznaną im strawą, osłabli, stali się niezdolni do pracy; pozwolono im wreszcie odpełznąć i wypoczywać. Te konające postacie były wolne jak powietrze - i prawie równie niematerialne". Marlow zorientował się, iż tuż przed nim kona młody człowiek, którego ciało wygląda jak „czarne kości". Marynarz zorientował się, iż ten lada moment umrze. Nie wiedział, co ma robić. Jedyne, co mu przyszło do głowy to podarowanie Murzynowi suchara. Młodzieniec wyciągnął rękę i był to ostatni ruch w jego życiu. Marynarz dostrzegł na szyi nieboszczyka białą przędzę, zastanawiał się, czy był to amulet, czy też oznakowanie, nadane przez białych ludzi. Żeglarz powoli dostrzegał inne „wiązki kątów", porozrzucane po gaju. Murzyni siedzieli w przedziwnych pozach, czekając na śmierć. Marlow nie mógł znieść ich spojrzenia. Jeden z konających zebrał w sobie siły i na czworakach podszedł do rzeki, by napić się wody, ten wysiłek okazał się dla niego zabójczy. Bohater miał już dość tego makabrycznego widoku i popędził w kierunku stacji. Natknął się na białego człowieka, ubranego tak schludnie, iż najpierw wydawało mu się, że ma przewidzenia. Widok mężczyzny nie pasował do otaczających go warunków: „Zobaczyłem wysoki, nakrochmalony kołnierzyk, białe mankiety, lekką alpakową kurtkę, śnieżne spodnie, jasny krawat i lakierki. Kapelusza nie miał. Włosy jego były rozdzielone, wyczesane i wypomadowane, a w dużej białej ręce niósł parasol z zieloną podszewką. Był zdumiewający; za jego uchem tkwiło pióro". Człowiek przedstawił się Marlowowi jako główny buchalter spółki. Marynarz był pełen szacunku dla wyglądu mężczyzny, uważał, iż w takich warunkach utrzymanie fasonu nie było sprawą łatwą. Księgowy pracował na stacji już blisko trzy lata. Żeglarz wybiegł nieco wprzód swojej opowieści i zdradził, iż kiedyś zapytał go, o to jak dbał o bieliznę, że ta była wciąż taka czysta i wykrochmalona. Buchalter zdradził, iż wyuczył w tym jedną z tamtejszych kobiet. Mężczyzna nie tylko wyglądał porządnie, ale był rzeczywiście wyśmienitym księgowym. Poza tym jednym człowiekiem, wszystko inne na stacji było w nieładzie. Marlow był zmuszony do czekania w tym miejscu aż dziesięć dni, co wydawało mu się wiecznością. W tym czasie często odwiedzał księgowego. Na stacji panowały niesamowite upały, a do tego życie utrudniały wielkie muchy, które nie kąsały, lecz raniły. Marlow przesiadywał w chacie, gdzie buchalter prowadził księgowość i przyglądał się jego pracy. W tym samym pomieszczeniu umieszczono chorego agenta. Pewnego dnia schludny mężczyzna zwrócił się do marynarza, informując go, iż z pewnością spotka się z panem Kurtzem. Człowiek ten był jednym z głównych agentów spółki. Księgowy zapewniał, iż to wybitna postać. Kurtz był największym dostawcą kości słoniowej dla towarzystwa handlowego. Tego samego dnia do stacji przybyła karawana. Przed chatą księgowego panował wielki gwar. Buchalter zorientował się wtedy, iż agent już nic nie słyszy, ale jeszcze żyje. Mężczyzna zachwalał ponownie pana Kurtza. Mówił, iż Rada w Europie wkrótce obsadzi go na bardzo ważnym stanowisku. Gdy hałas na zewnątrz ustał, Marlow wstał, lecz zanim wyszedł z chaty spojrzał na leżącego w bezruchu agenta i zagłębionego w swojej pracy księgowego. Przypomniał sobie wtedy, że jakieś pięćset stóp od tego miejsca znajdował się „gaj śmierci". Następnego dnia bohater wraz z karawaną opuścił stację. Czekał go dwustumilowy marsz. Po piętnastu dniach marszu Marlow dotarł do Stacji Centralnej. Jeden z pracowników wyjawił mu, iż jego parowiec znajdował się na dnie rzeki. Dyrektor stacji był człowiekiem bez wykształcenia, zdolności, inteligencji czy posłuchu, ale posiadał jedną zaletę, która czyniła go idealnym do tego zajęcia - nigdy nie chorował. Mężczyzna doskonale znosił afrykański klimat. W Stacji Centralnej panował chaos, wszyscy pracownicy wydawali się być ogarnięci żądzą kości słoniowej. Marlow dostał trzy miesiące czasu na naprawę parowca, który zalegał na dnie rzeki, ponieważ dyrektor kilka dni wcześniej koniecznie musiał odwiedzić stację położoną w górze rzeki, lecz niedoświadczony zastępca kapitana uszkodził dno statku. W stacji wybuchł pożar, pracownicy szybko znaleźli domniemanego czarnoskórego podpalacza i wymierzyli mu karę w postaci batów. Marlow poznał jednego z czołowych agentów przedsiębiorstwa. Oficjalnie, mężczyzna był odpowiedzialny za wyrób cegieł w Stacji Centralnej, lecz tak naprawdę przebywał tam z innego powodu. Najwidoczniej łączyły go jakieś niejasne interesy z dyrektorem. W mieszkaniu mężczyzny Marlow zauważył szkic olejny. Okazało się, iż jego autorem był pan Kurtz, uznawany za wybitnego przedstawiciela cywilizowanej Europy. Agent obawiał się marynarza, ponieważ uważał go za człowieka, za którym stoją wpływowe osoby. Agent wciąż podążał za Marlowem, lecz ten przestał go słuchać. Po raz pierwszy zastanawiał się nad postacią Kurtza. Poczuł do niego sympatię, ponieważ przeczuwał, że ten tajemniczy mężczyzna krzyżuje szyki agentowi i dyrektorowi stacji, za którymi nie przepadał. Marynarz na moment przerwał swoją opowieść. Po chwili do niej powrócił i powiedział, iż jedyną rzeczą, jakiej potrzebował do naprawienia parowca były nity, które widział na nabrzeżu. Bohater poprosił agenta, który był jednocześnie sekretarzem dyrektora, o dostarczenie nitów. Mimo późnej pory Marlow wszedł na pokład parowca. Praca przy naprawie statku pozwalała zachować mu kontakt z rzeczywistością. Nity wciąż nie nadchodziły, zamiast nich pojawiła się natomiast Wyprawa Odkrywcza Eldorado. Dowodzona przez wuja dyrektora armada plądrowała okolicę w poszukiwaniu drogocennych łupów. Najlepiej swą długą podróż scharakteryzował sam Marlow: „Wszędzie ścieżki i ścieżki, wydeptana sieć ścieżek snujących się po pustym kraju przez wysoką trawę, przez spaloną trawę, przez gąszcz, na dół i w górę przez chłodne wąwozy, w górę i na dół po kamienistych pagórkach rozprażonych przez upał; a przy tym samotność, zupełna samotność - nikogo, ani jednej chaty". Ludność opuściła te tereny, ponieważ karawany, składające się z uzbrojonych Murzynów, werbowały przypadkowo napotkanych ludzi do niewolniczej pracy. „Rozbijanie obozu, gotowanie, sen, zwijanie obozu, marsz", tak upływały bohaterowi kolejne dni. Od czasu do czasu pojedynczy tragarze umierali ze zmęczenia. Niekiedy dobiegały do marynarza odgłosy bębnów, „dźwięk dziwaczny, pociągający, sugestywny i dziki - o znaczeniu może równie głębokim jak dźwięk dzwonów w kraju chrześcijańskim". Na swojej drodze natknęli się na pijanego białego człowieka, który wraz z oddziałem Zanzibarczyków rzekomo pilnował porządku na drodze. W karawanie szedł jeszcze jeden mężczyzna tej samej rasy, co Marlow. Marynarz zaznajomił się z nim, lecz denerwowała go nietypowa przypadłość otyłego osobnika. Otóż mężczyzna miał zwyczaj mdleć w miejscach najdalej położonych od cienia, czy wody. Wyznał kiedyś Żeglarzowi, że wybrał się w tę wyprawę jedynie w celach zarobkowych. Gdy mdlał, tragarze musieli nieść go w hamaku zawieszonym na tyczce. Murzyni robili wszystko, co mogli, by tylko wymigać się od noszenia otyłego białego. Marlow musiał wygłosić płomienne przemówienie w języku angielskim, którego nie rozumieli, ale gesty, których używał nie pozostawiały im żadnych wątpliwości. Tragarze zbuntowali się wtedy i po jakimś czasie zrzucili hamak, wraz z leżącym w nim mężczyzną, w krzaki i uciekli. Otyły człowiek nalegał, by Marlow kogoś zabił dla przykładu, ale w pobliżu nie było nikogo, poza nimi. Piętnastego dnia podróży marynarz dotarł wreszcie do Stacji Centralnej. Miejsce to sprawiało wrażenie zaniedbanego, „wystarczało rzucić okiem, aby się przekonać, że włada tu rozlazły diabeł". Z budynków zaczęli wychodzić biali mężczyźni. Jeden z nich poinformował Marlowa, iż jego parowiec znajduje się na dnie rzeki. Wiadomość ta zszokowała bohatera. Wąsaty mężczyzna zaczął go wtedy zapewniać, że wszystko było w porządku, ponieważ sam dyrektor był przy tym i wszyscy zachowali się wspaniale. Dwa dni wcześniej dyrektor stacji musiał udać się w górę rzeki. Parowcem dowodził ochotniczy kapitan. Statek zatonął, gdy jego dno przedziurawił wielki kamień. Marlow obawiał się, iż cały trud związany z dostaniem tej posady i podróżą w to miejsce poszedł na marne. Okazało się, że tak nie jest, ponieważ czekało go mnóstwo pracy związanej z wydobyciem uszkodzonego parowca z rzeki. Zajął się tym następnego dnia. „Wydobycie statku, a potem naprawa, gdy już ściągnąłem na stację wszystkie części, trwały kilka miesięcy". Pierwsza rozmowa bohatera z dyrektorem była osobliwa. Mężczyzna ten był niegdyś zwykłym kupcem, pracującym w tych okolicach od swojej młodości. W swoich podwładnych wzbudzał niepokój, zamiast przywiązania, trwogi czy szacunku. Nie miał ani zmysłu organizacyjnego, ani zamiłowania do ładu. Nie posiadał wykształcenia, nie był też zbyt inteligentny. „Dlaczego dostał się na to stanowisko?", zastanawiał się Marlow. Jedyną odpowiedzią, jaką mógł sobie udzielić było: „Może dlatego, że nigdy nie chorował...". Zdrowie było jego wielkim atutem. Dyrektor „Nie potrafił nic stworzyć, umiał tylko korzystać z rutyny - i to wszystko. Ale był wielki. Był wielki dzięki drobnej rzeczy polegającej na tym, że niepodobna było dociec, co może mieć władzę nad takim człowiekiem". Każde zdanie, które wypowiadał kwitował niczym pieczęcią tajemniczym uśmiechem. Mężczyzna w osobliwy sposób rozwiązywał problemy stacji. Gdy agenci zaczęli się kłócić o miejsca przy stole, ten nakazał wybudowanie okrągłego stołu. Dyrektor nie był ani uprzejmy, ani nieuprzejmy. Swojemu otyłemu czarnoskóremu boyowi pozwalał na zuchwałość wobec białych pracowników stacji. Dowodzący stacją mężczyzna wezwał do siebie Marlowa. Nie poprosił go, by usiadł, chociaż tamten przeszedł pieszo drogę z wybrzeża. Dyrektor natychmiast zaczął mówić, iż nie mogli dłużej czekać na marynarza i musieli wypłynąć w górę rzeki do stacji, którą dowodził pan Kurtz. Marlow był poirytowany i głodny, dlatego przerwał mężczyźnie, gdy ten zaczął zachwalać swojego najlepszego agenta. Dyrektor zapytał, ile czasu zajmie naprawa łodzi, od oburzonego marynarza usłyszał, iż kilka miesięcy. Ze spokojem przyjął tę wiadomość. „Gadatliwy idiota!", takie było pierwsze zdanie, jakie nasuwało się bohaterowi na temat dyrektora stacji. Z czasem uległo ono zmianie. Marlow postanowił, że skupi się na pracy, ponieważ tylko dzięki temu pozostanie w kontakcie z rzeczywistością. Widok krzątających się po stacji bez sensu i celu białych mężczyzn z długimi kijami w ręku wydawał się być nierealny. Mężczyźni sprawiali wrażenie opętanych: „Słowa «kość słoniowa» rozlegały się w powietrzu, rozchodziły się szeptem, ulatywały jak westchnienie. Można było pomyśleć, że się do nich modlą. Zaraza głupiej chciwości przenikała to wszystko jak trupi zapach". Otaczający stację busz budził w bohaterze poczucie tajemniczości i czyhającego zła. W ciągu trzech miesięcy wydarzyło się kilka dziwnych rzeczy. Na przykład, gdy wybuchł pożar, pracownicy stacji zamiast go ugasić biegali wokół niego, a wąsaty mężczyzna, który powitał swego czasu Marlowa, zapewnił go, że „wszyscy się zachowują wspaniale, wspaniale". Pracownik nabrał wody do wiadra z dziurawym dnem i pobiegł z nim w kierunku ognia. Pożar równie szybko się skończył, jak i zaczął. Marynarz spostrzegł, że niedaleko od zgliszczy szopy, pracownicy biczują Murzyna. Zapewniali oni, że to właśnie on wzniecił ogień. Czarnoskóry mężczyzna przez kilka dni dochodził do siebie, by po trzech dniach wrócić do dziczy, która „przyjęła go bezgłośnie z powrotem na swoje łono". Marlow podszedł do żarzących się resztek szopy i mimowolnie usłyszał fragment rozmowy o Kurtzu, pomiędzy dyrektorem a innym tajemniczym mężczyzną. Jeden z nich powiedział: „...wyciągnął korzyść z tego nieszczęśliwego wypadku. Ten pierwszy oddalił się, gdy zauważył marynarza. Drugi natomiast pozostał. Był jednym z głównych agentów spółki, „człowiek młody, elegancki, o obejściu dość powściągliwym; miał małą, rozwidloną bródkę i haczykowaty nos. Traktował z wysoka innych agentów, którzy ze swej strony twierdzili, że był szpiegiem dyrektora". Marlow zaczął z nim rozmawiać, po pewnym czasie mężczyzna zaprosił go do swojego pokoju. Okazało się, iż agent posiadał srebrne przybory toaletowe, a nawet świeczkę. W stacji panowało przekonanie, iż jedynie dyrektor może posiadać świece. Ściany jego pokoju zdobiły zbiory tubylczych tarcz i dzid. Ktoś poinformował Marlowa, iż agent był odpowiedzialny za wyrób cegieł. Zdziwił go jednak fakt, iż w całej stacji nie widział nigdy ani jednej. Nie przeszkadzało to jednak w niczym młodemu arystokracie, by mieszkać w stacji już blisko rok. Podobno do produkcji cegieł brakowało mu jakiegoś surowca, którego dostawa z Europy była nieopłacalna. To wszystko zmuszało marynarza do zastanawiania się, nad prawdziwym celem pobytu tego agenta w stacji. Marlow odnosił wrażenie, że ci wszyscy ludzie na coś czekają. Uważał również, że „Jedynym ich szczerym uczuciem było pragnienie, aby się dostać na handlową placówkę, gdzie by można dobrać się do kości słoniowej i zarabiać na prowizjach. Intrygowali i spotwarzali się, i nienawidzili wzajemnie tylko z tego powodu, ale w gruncie rzeczy nie umieli skutecznie nawet kiwnąć palcem". Marlow zorientował się, iż agent nie chce z nim rozmawiać, a jedynie próbuje się czegoś od niego dowiedzieć. Mężczyzna wypytywał o znajomości marynarza w „grobowym mieście". Bohater sam był ciekawy, jakie informacje będzie chciał wyciągnąć od niego agent. Podirytowany swoją bezradnością gospodarz zaczął ziewać, dając tym samym sygnał bohaterowi, iż czas zakończyć spotkanie. Uwagę Marlowa przykuł mały olejny szkic. Obraz przedstawiał kobietę z zawiązanymi oczyma, trzymającą zapaloną pochodnię, która oświetlała jej twarz. Agent oznajmił marynarzowi, iż autorem tego szkicu był pan Kurtz. Namalował go blisko rok wcześniej, gdy oczekiwał w stacji na transport do placówki handlowej. Bohater zapytał o pana Kurtza. Agent najpierw odparł lakonicznie, że jest on kierownikiem stacji w głębi kraju, ale naciskany przez marynarza dodał: „nadzwyczajny człowiek (...) On jest wysłannikiem litości i nauki, i postępu, i diabli wiedzą czego tam jeszcze. Dla prowadzenia sprawy, że się tak wyrażę, powierzonej nam przez Europę - zaczął nagle deklamować - potrzebujemy wyższej inteligencji, wszechogarniającego współczucia, zupełnego oddania się celowi". Mężczyzna wróżył Kurtzowi wielką karierę dyrektorską. Jednocześnie zarzucił Marlowowi: „Pan należy do tej nowej paczki - paczki wyznawców cnoty. Ci sami ludzie, którzy go tu umyślnie przysłali, polecili także i pana. O, niech pan nie zaprzecza. Mam oczy nie od parady". Bohatera rozbawiły te słowa, nie sądził, iż znajomości jego ciotki wywrą na agencie aż takie wrażenie. Mężczyźni razem wyszli na dwór, gdzie panował mrok. Wokół niech ciągle krzątali się pracownicy gaszący resztki pożaru. Dobiegały do nich jęki pobitego Murzyna. Wąsaty mężczyzna był usatysfakcjonowany karą, jaka spotkała rzekomego podpalacza. Marlow oddalił się w kierunku rzeki, gdzie stał jego dziurawy parowiec. Agent podążał za nim. Mężczyzna dogonił bohatera i prosił go, by nie oczerniał go w oczach Kurtza. Marynarz zorientował się, iż przybycie tajemniczego pana Kurtza pokrzyżowało plany agenta i dyrektora stacji. Marlow przestał słuchać mężczyzny, który wciąż mówił tylko o sobie. Zastanawiał się nad pierwotnością mułu z rzeki. Spoglądał na busz i przenikało go poczucie maleńkości w obliczu dziczy. Nie potrafił sobie wyobrazić, jak wygląda głębia tego miejsca. Podczas gdy agent wciąż mówił, Marlow myślał: „nie cierpię, nie znoszę kłamstwa, nie dlatego, abym był bardziej prawy od reszty ludzi, ale po prostu dlatego, że kłamstwo mię przeraża. Ma na sobie skazę śmierci, wydziela zapaszek śmiertelności - tego właśnie, czego nienawidzę i nie cierpię - o czym chcę zapomnieć. Sprawia, że czuję się fatalnie i robi mi się mdło, zupełnie jakbym wziął do ust coś zgniłego. Przypuszczam, że to kwestia usposobienia". Jednak bohater zbliżył się do kłamstwa i nie zaprzeczał agentowi, gdy ten wymieniał, jak mu się wydawało, wielmożnych opiekunów marynarza. Czuł, iż w ten sposób pomoże Kurtzowi, człowiekowi, którego nawet nie znał, ale co do którego miał dobre przeczucie. W tym momencie Marlow urwał swoją opowieść, ponieważ uważał, iż nie był w stanie oddać wszystkiego tak, jakby chciał: „...Nie, to niemożliwe; niepodobna dać komuś żywego pojęcia o jakiejkolwiek epoce swojego istnienia - o tym, co stanowi jej prawdę, jej znaczenie - jej subtelną i przejmującą treść. To niemożliwe. Żyjemy tak, jak śnimy - samotni...". Zwrócił się do pozostałych członków załogi „Nellie": „Wy, koledzy, możecie z tego oczywiście zobaczyć więcej niż ja wtedy. Wy widzicie mnie, którego znacie...". Zapadła już absolutna ciemność, lecz marynarze wciąż czekali, aż Marlow podejmie swoją opowieść. „...Tak, pozwoliłem mu gadać dalej (...) i puścić cugle wyobraźni na temat wszystkich potęg, które za mną stoją. Zrobiłem to! A za mną nie było nic", zaczął ponownie bohater. Podczas, gdy agent wciąż zachwalał siebie, pana Kurtza i marynarza, ten przypomniał sobie, że na nabrzeżu znajdowało się mnóstwo skrzyń z nitami, tak mu potrzebnymi do naprawy parowca. Marlow zdał sobie sprawę, iż wystarczy zaledwie trzech tragarzy, by przetransportować wszystko to, co było potrzebne, by wreszcie mógł opuścić Stację Centralną. Gdy Marlow zapytał agenta, który pełnił również obowiązki sekretarza dyrektora, czy będzie w stanie sprowadzić mu nity z wybrzeża, tamten poczuł się zbity z tropu. Zapewnił, iż postara się to załatwić, ale jednocześnie ostrzegł, że wielokrotnie zwracał się z listowną prośbą o nity, ale nigdy ich nie przysłano. Mężczyzna chłodno pożegnał się z marynarzem i udał się do swojej siedziby. Marlow wszedł na pokład parowca. Bohater uważał statek za swego jedynego przyjaciela w stacji. Dzięki pracom przy jego remoncie, marynarz utrzymywał kontakt z rzeczywistością. Na rufie czekał na niego jeden z mechaników, z zawodu kotlarz, którego Marlow bardzo lubił. Szczupły mężczyzna był wdowcem z sześciorgiem małych dzieci, które zostawił pod opieką siostry, aby móc przyjechać do Afryki i zarobić na ich utrzymanie. Jego wielką pasją były gołębie. Bohater z wielką radością oznajmił mechanikowi, iż wkrótce dostaną nity. Wiadomość ta niezwykle ucieszyła szczupłego mężczyznę. Marlow nie wiedział, dlaczego w obecności tego człowieka miał ochotę zachowywać się jak „wariat". Próbowali zatańczyć dżiga, a ich głośny tupot niósł się echem po stacji. Gdy zorientowali się, że mogli obudzić dyrektora natychmiast się uspokoili. Jednak po trzech tygodniach nity wciąż nie nadchodziły. Zamiast tego spadł na nich „najazd, kara, dopust boży". W tym czasie w pobliżu stacji rozbiła swój obóz Wyprawą Odkrywcza Eldorado, która tak naprawdę była bandą dowodzoną przez białych, łupiącą okoliczne tereny. Ich jedynym celem był wyrwanie jak największej ilości naturalnych skarbów tego kraju. Kierownikiem tej wyprawy był wuj dyrektora stacji, który swoim wyglądem przypominał „rzeźnika z ubogiej dzielnicy". Mężczyzna nie odzywał się do nikogo, poza swoim siostrzeńcem. Wielokrotnie byli widziani razem, gdy mówili do siebie coś szeptem, w wielkiej tajemnicy przed innymi. Bohater przestał się już kłopotać o nity. Stracił nadzieję, że uda mu się naprawić parowiec. Miał mnóstwo czasu na rozpamiętywanie i często myślał o Kurtzu. Miał ochotę przekonać się, „czy ten człowiek, który wyruszył zaopatrzony w pewne moralne zasady, dostanie się w końcu na szczyt i jak tam sobie będzie poczynał". wyobrażenia sobie tamtego zajścia: „Obraz był wyraźny: łódka, czterech dzikich wioślarzy i samotny biały, który odwraca się nagle od głównej kwatery, od wypoczynku, a może i od myśli o domu; który zdąża ku głębiom dziczy, ku swej pustej i opuszczonej stacji". Po raz pierwszy poczuł podziw dla tajemniczego człowieka, o którym wszyscy mu opowiadali. Dwaj mężczyźni oddalili się na chwilę od parowca, przez co bohater nie mógł słyszeć, co mówili. Dobiegały do niego pojedyncze zwroty: „Placówka wojskowa - doktor - dwieście mil - teraz zupełnie sam - nieunikniona zwłoka - dziewięć miesięcy - żadnych wiadomości - dziwaczne pogłoski". Ze słów dyrektora: „Nikt, o ile wiem: chyba że taki tam jeden - coś w rodzaju wędrownego kupca - cholerny drab, zagarniający dzikim kość słoniową", Marlow wywnioskował, że rozmawiali teraz o kimś, kto mógł znajdować się w pobliżu Kurtza, a którego sam dowodzący stacją nie uznawał. Wuj uspokoił siostrzeńca, zapewniając, iż nikt mu nie zagraża, ponieważ potrafi wspaniale znosić trudy afrykańskiego klimatu, co pozwoli mu przetrwać wszystkich potencjalnych konkurentów. Mężczyźni zaczęli naśladować sposób mówienia Kurtza i go wyśmiewać: „«Każda stacja powinna być jakby pochodnią na drodze ku lepszemu jutru, ośrodkiem handlu także, rzecz prosta, ale przy tym i humanitaryzmu, ulepszania oświaty»", drwił dyrektor. Wuj zapytał siostrzeńca o zdrowie, gdy tamten odparł, iż w przeciwieństwie do reszty podwładnych czuje się znakomicie. Słowa te ucieszyły mężczyznę. „Ufaj temu", powtarzał starszy, poczym wykonał gest, który postawił Marlowa na równe nogi. Wuj ruchem ramienia ogarnął las, błoto, zatokę i rzekę i zdawał się przywoływać „zdradziecko tym hańbiącym gestem przyczajoną śmierć, ukryte zło, głęboką ciemność z wnętrza lądu". Kilka dni później wyprawa Eldorado zanurzyła się w buszu. Po jakimś czasie do stacji dotarły wieści, że ludziom wuja dyrektora zdechły wszystkie osły. Jednak Marlow nie myślał o niczym innym, tylko o spotkaniu z panem Kurtzem. Nie nastąpiło ono jednak szybko. Podróż w górę rzeki ze Stacji Centralnej zajęła, bowiem dwa miesiące. „Żegluga w górę rzeki była jakby podróżą wstecz do najwcześniejszych początków świata, gdy po ziemi hulała roślinność, a królowały wielkie drzewa", wspominał bohater. Terytorium sprawiało wrażenie tajemniczego i nieokiełznanego. Podróż utrudniały liczne mielizny, wysepki i przewężenia rzeki. Wokół bohatera panowała przez niemal cały czas głucha cisza, ale nie miała ona nic wspólnego ze spokojem: „Był to bezruch nieubłaganej siły, rozmyślającej ponuro nad jakimś nieprzeniknionym zamiarem. Owa siła przyglądała się człowiekowi z mściwością". Marlow był zadowolony z siebie i z ciężkiej pracy, jaką wykonał. Cena, jaką musiał zapłacić, aby wykonać swoje zadanie okazała się nie tak wysoka, w stosunku do satysfakcji, jaką poczuł, gdy dowodzony przez niego parowiec dotarł w końcu do celu bez szwanku. Bohater zwrócił się bezpośrednio do słuchających go przyjaciół na pokładzie jachtu „Nellie": „Wyobraźcie sobie człowieka z zawiązanymi oczami, któremu dają ciężki wóz i każą powozić na złej drodze. Zapewniam was, że się pociłem i trząsłem porządnie przy tej robocie. Ostatecznie dla marynarza wydarcie dna z czegoś, co ma pływać cały czas pod jego opieką, jest grzechem nie do darowania. Choćby nawet nikt o tym nie wiedział, niepodobna zapomnieć uderzenia, prawda? Cios w samo serce". Bohater przyznał, iż jego parowiec nie zawsze płynął. Zdarzało się, iż na mieliźnie musiał być pchany przez dwudziestu „ludożerców". Marlow nie ukrywał swojego podziwu i wdzięczności dla czarnoskórych, których udało mu się po drodze wcielić do załogi: „To bycze chłopy - ludożercy - na właściwym miejscu. Z tymi ludźmi można było pracować - jestem im za to wdzięczny". Tubylcy mieli ze sobą zapas mięsa z hipopotama, które z czasem się zepsuło, a jego przykry zapach na zawsze pozostał w pamięci marynarza. Poza nimi, na parowcu znajdowali się również dyrektor i czwórka „pielgrzymów", czyli pracowników stacji z ich kijami. Od czasu do czasu mijali na swojej drodze małe stacje handlowe rozmieszczone wzdłuż rzeki. Biali ludzie tam mieszkający wydawali się Marlowowi opętani żądzą zdobycia kości słoniowej. „Drzewa i drzewa, miliony drzew masywnych, olbrzymich, strzelających w górę; a u ich stóp pełzł przeciw prądowi tuż przy brzegu mały, umorusany sadzą parowiec, jak ociężały chrząszcz łażący po posadzce wysokiego portyku", zobrazował bohater. Taki widok powodował, iż człowiek czuł się naprawdę mały. Lecz, mimo to, dowodzony przez marynarza statek parł wciąż do przodu na spotkanie z panem Kurtzem. „Przenikaliśmy wciąż głębiej i głębiej w jądro ciemności", relacjonował Marlow. Wciąż przerażał go spokój i złowieszcza cisza, którą wieczorami mąciły odgłosy bębnów. Pewnego dnia załoga parowca minęła na swej drodze wioskę tubylców. Czarnoskórzy mieszkańcy buszu klaskali i tupali nogami, a do tego krzyczeli. Ich oczy wywracały się białkami do góry. Jednym słowem, tubylcy wpadli w szał. Załoga parowca nie miała pojęcia, co się działo: „Czy przedhistoryczny człowiek nas przeklinał, czy modlił się do nas, czy też nas witał - któż to mógł wiedzieć?". Dla Marlowa świat, w którym natura w tak oczywistym stopniu dominowała nad człowiekiem był obcy: „Przywykliśmy patrzeć na spętany kształt pokonanego potwora, ale tam - tam się oglądało potworny stwór na swobodzie. Ziemia nie była ziemską, a ludzie byli... Nie, ludzie nie byli nieludzcy". Bohater był przekonany, że ci czarnoskórzy buszmeni są w równym stopniu ludzcy, co on. Podświadomie przeczuwał, iż ich szał miał sens i wypływał ze szczerości tych ludzi: „Cóż tam było właściwie? Radość, przestrach, smutek, ofiarność, męstwo czy wściekłość - któż to mógł powiedzieć? - ale była tam prawda - prawda bez maski czasu". Według niego, aby to dostrzec trzeba być w równym stopniu człowiekiem, co tamci na brzegu. Ponadto wiedział, że musiał „przeciwstawić ich prawdzie to, co w nim jest istotnie prawdziwe - własną, wrodzoną siłę". Marlow przyznał, że z chęcią by do nich dołączył, ale nie mógł pozostawić swojego parowca. Był zaabsorbowany pracą, którą chciał wykonać najlepiej jak tylko potrafił. Na pokładzie statku jako palacz pracował jeden z tubylców. Jego widok przypominał bohaterowi „oglądanie psa w majtkach i kapeluszu z piórem, chodzącego na tylnych łapach". Mężczyzna został solidnie przeszkolony i znakomicie wywiązywał się ze swoich obowiązków. Marlow czuł, że miejsce tego człowieka było wśród szalejącego tłumu na brzegu. Zamiast tego był niewolnikiem na jego statku. Obwieszony talizmanami czarnoskóry był przekonany, że: „gdyby woda znikła z tej przezroczystej rzeczy, zły duch wewnątrz kotła wpadłby w gniew z powodu wielkiego pragnienia i zemściłby się straszliwie". To właśnie wpoili mu podczas szkolenia biali. Jego wygląd, jak na palacza, był dość nietypowy: bujna czupryna z wygolonymi deseniami, symboliczne trzy blizny na każdym z policzków, do tego dolna warga przebita bolcem wykonanym z kości słoniowej. Mniej więcej pięćdziesiąt mil przed stacją Kurtza załoga parowca dostrzegła niewielkie obozowisko. Marlow odnalazł w nim podniszczoną książkę „Badania dotyczące pewnych zagadnień marynarskich". Na marginesach stron zauważył nieczytelne dla niego znaki, był przekonany, iż stanowią one jakiś szyfr. Od kapitana dowiedział się, iż w obozie mieszkał kiedyś z pewnością „nędzny kupczyk", czyli pomocnik Kurtza. Załoga parowca, mimo niewielkiej odległości od stacji Kurtza, zakotwiczyła statek, ponieważ nadchodziła noc. O świcie usłyszeli przeraźliwy krzyk rozpaczy, lecz mgła nie pozwoliła im na zlokalizowanie jego źródła. Parowiec nie mógł wyruszyć, ponieważ mgła znacznie ograniczała widoczność. Marlow zastanawiał się, dlaczego wygłodniali ludożercy nie rzucili się jeszcze na białych członków załogi i ich nie zjedli. Niecałe dwie godziny po opadnięciu mgły parowiec został zaatakowany przez tubylców. Wojownicy ostrzeliwali statek z brzegu maleńkimi strzałkami. Czarnoskóry sternik ze strachu kołysał parowcem na boki. Pracownicy stacji otworzyli ogień w kierunku buszu, przez co nad pokładem parowca unosiły się kłęby dymu. Marlow chwycił wtedy za ster. Sternik został raniony włócznią w bok. Zaraz po tym padł Marlowowi do nóg i zakrwawiwszy pokład zmarł. Tuż przed śmiercią spojrzał ufnie marynarzowi w oczy. Kapitan szarpnął za sznur od gwizdawki parowej, a jej dźwięk skutecznie wystraszył tubylców. Bohater był przekonany, iż nie spotka się z Kurtzem, bo ten pewnie już od dawna nie żyje. Mniej więcej pięćdziesiąt mil przed stacją Kurtza, parowiec mijał trzcinową szopę, obok której tkwił krzywo maszt z flagą tak zniszczoną, iż nie można było odczytać, do jakiego kraju należała. Nieopodal szopy leżał starannie ułożony stos drewna. Zaciekawiony Marlow zszedł na ląd, a tam odnalazł deskę, na której napisane było: „Drzewo dla was. Spieszcie się. Zbliżajcie się ostrożnie". Podpis był nieczytelny, ale zbyt długi, by mógłby być to „Kurtz". Siedlisko było puste i ogołocone. Bohater znalazł na podłodze szopy książkę bez okładki. Z jej grzbietu CZ. II Marlow podsłuchał rozmowę dyrektora stacji ze swoim wujem. Wynikało z niej, iż obaj nienawidzą Kurtza i uważają go za największego wroga, który może pokrzyżować ich plany. Marynarz nie mógł się już doczekać spotkania z Kurtzem. Jednak podróż w górę rzeki zajęła załodze parowca blisko dwa miesiące. Marlow ponownie wybiegł w przód i swoim kompanom z pokładu „Nellie" przyznał, iż był dumny z pracy, jaką wykonał jako kapitan. Załogę parowca, poza Marlowem, stanowili dyrektor, kilku pracowników stacji oraz dwudziestu Murzynów. Bohater był pełen podziwu zwłaszcza dla tych ostatnich, których siła umożliwiła statkowi przemieszczanie się po płyciznach i mieliznach. Pewnego dnia parowiec przepływał przy nabrzeżnej wiosce. Jej czarnoskórzy mieszkańcy wpadli w szał, gdy ujrzeli zmierzających w górę rzeki białych ludzi. Bohater uważał czarnoskórych członków załogi za równych sobie ludzi. Nie podobał mu się fakt, iż zostali oni siłą wcieleni do pracy. Jego zdaniem widok palacza w tradycyjnym stroju buszmena był po prostu śmieszny i nienaturalny. Pewnego wieczoru, leżący na pokładzie swojego parowca Marlow mimochodem podsłuchał rozmowę dyrektora z wujem. Zarządca stacji powiedział wtedy: „Jestem łagodny jak nowo narodzone dziecię, ale nie lubię, aby mi dyktowano, co mam robić. Jestem dyrektorem, czy nie jestem? Kazano mi go tam posłać. To niesłychane...". Dalej mówił o zuchwałości pana Kurtza, chociaż jego nazwisko nie padło, bohater wiedział, że o nim właśnie mowa. Wuj odparł swojemu siostrzeńcowi: „Klimat może usunąć ci z drogi tę przeszkodę. Czy on tam jest sam?". Dyrektor potwierdził, dodał również, że Kurtz odesłał swojego ostatniego pomocnika w dół rzeki, wręczył mu też list do zarządzającego Stacją Centralną, którego treść brzmiała: „«Niech pan wyprawi stąd tego nieboraka i nie kłopocze się przysyłaniem mi innych w tym samym rodzaju. Wolę być sam niż mieć koło siebie kogoś z ludzi, których pan ma pod ręką»". Dyrektor wyjawił, iż ta sytuacja miała miejsce ponad rok temu, a niedługo po niej znienawidzony przez nich człowiek przysyłał ogromny ładunek najlepszej jakościowo kości słoniowej. Cenny materiał przetransportowano z głębi kraju do stacji za pomocą flotylli łódek. Na jej czele miał stać Kurtz, ale w połowie drogi zawrócił do obozowiska, powierzając ładunek Mulatowi, swojemu urzędnikowi. Mężczyzna od tamtej pory przebywał sam w górze rzeki. Wiadomość ta zmusiła Marlowa do udało mu się odczytać tytuł: „Badania dotyczące pewnych zagadnień marynarskich", autorstwa Towsera lub Towsona, kapitana marynarki Jego Królewskiej Mości. Egzemplarz został wydany sześćdziesiąt lat wcześniej. Mimo, iż treść książki nie wydawał się ciekawa, to Marlow oddał się jej lekturze. Na marginesach zauważył notatki pisane ołówkiem, ze zdumieniem odkrył, iż stanowią one szyfr. Zanim bohater się zorientował ludzie dyrektora załadowali drewno do kotłowni i niecierpliwie wołali kapitana na pokład. Marynarz schował książkę do kieszeni i powrócił na parowiec. Dyrektor stacji wiedział, kto mógł rozbić to obozowisko: „To chyba ten nędzny kupczyk - ten intruz". Marlow dodał, iż z pewnością ten, kto tam mieszkał, był Anglikiem. Coraz silniejszy prąd rzeki powodował, iż parowiec płynął coraz wolniej. Kapitan spodziewał się, iż w każdej chwili może dojść do najgorszego, czyli uszkodzenia koła napędowego, lecz tak się nie stało. Następnego wieczora, marynarz obliczył, iż parowiec znajduje się około ośmiu mil od stacji Kurtza. Jednak dyrektor zalecał, by zatrzymali się, póki jeszcze coś widać i zaczekali do rana, ponieważ rzeka potrafi być zdradziecka, zwłaszcza w nocy. Pomimo swojej irytacji, spowodowanej faktem, iż zaledwie trzy godziny żeglugi dzieliły go od celu, Marlow zgodził się na postój. Załoga zarzuciła kotwicę na samym środku rzeki. Około trzeciej nad ranem, zatrważającą ciszę zmącił plusk wielkiej ryby, który przypomniał wystrzał z armaty. Gdy parowiec miał już wyruszać w dalszą żeglugę w powietrze wzniósł się donośny krzyk „jakby niezmiernej rozpaczy". Gdy umilkł rozległa się żałobna wrzawa, która narastała, aż do momentu, gdy stała się nieznośnym krzykiem. Dźwięki urwały się i ucichły nagle. Załoga parowca, wraz z kapitanem, zamarła w bezruchu i przerażeniu. Dwóch „pielgrzymów" rzuciło się w biegu do swojej kajuty i powróciło na pokład ze strzelbami w dłoniach. Konsternacja i strach przenikały załogę parowca. Poczucie to potęgowała gęsta mgła, która otoczyła parowiec. Marlow nakazał przygotować się do wciągnięcia kotwicy i czekać na sygnał do odpływu. Kapitan dostrzegł zasadniczą różnicę w zachowaniu białych i czarnoskórych członków załogi. Ci pierwsi mieli przerażone twarze i trzęsły im się ręce, podczas gdy drudzy zachowywali spokój, a niektórzy nawet się uśmiechali. Pomimo tego, że ich plemię było oddalone o wiele mil w dół rzeki, to jednak wciąż byli tubylcami. Jeden z Murzynów zwrócił się do Marlowa: „złapać ich. Dać ich nam". Gdy bohater zapytał, co by z nimi zrobili, rosły buszmen odparł: „Zjeść ich!". Kapitan nie wiedział, co odpowiedzieć. Wiedział, że ludzie, których nieformalnym przedstawicielem był jego rozmówca, od około miesiąca nie jedli mięsa, ponieważ „pielgrzymi" nie mogli znieść fetoru zepsutego hipopotama i wyrzucili go za burtę. Prawdę mówiąc nikt nie zadbał o zapas pożywienia dla czarnoskórych. Dyrektor wypłacał regularnie Murzynom wynagrodzenie w postaci kilku centymetrów miedzianego drutu. Założenie było takie, że będą go wymieniać na pożywienie dla siebie w nadbrzeżnych wioskach. W praktyce okazało się jednak, iż takowych prawie w ogóle nie było. Jedynym pożywieniem tych ludzi było dziwne zielone ciasto, które nosili ze sobą, zawinięte w liście. Marlow zastanawiał się, dlaczego „ludożercy" nie napadli na resztę załogi, mieli przecież druzgocącą przewagę liczebną, było ich aż trzydziestu pięciu. Poza tym „Byli to wielcy, tędzy mężczyźni, nie bardzo zdolni do rozważania następstw takiego postępku, a przy tym odważni i silni - nadal silni, choć skóra ich już nie lśniła, a muskuły zwiotczały". Podkreślił wtedy jak „nieapetycznie" wyglądali wówczas biali członkowie załogi. Byli schorowani i wycieńczeni. Sam miał nadzieję, że nie wygląda jak „pielgrzymi". Ten „rys fantastycznej próżności harmonizował z poczuciem snu na jawie". Marlow nie skarżył się na swoje zdrowie, od czasu do czasu miewał niewielkie gorączki. Wciąż jednak zastanawiał się, dlaczego Murzyni nie chcieli ich zjeść. Marynarz dobrze wiedział, że głód potrafi wyzwolić w człowieku najdziksze instynkty. Ten fakt pozostał dla niego nieodgadnioną tajemnicą na zawsze. Dyrektor zwrócił się do Marlowa mówiąc, iż ma nadzieję, że panu Kurtzowi nie grozi żadne niebezpieczeństwo. Bohater odniósł wrażenie, że mężczyzna powiedział to szczerze. Przez otaczającą statek mgłę niemożliwe było ruszenie się z miejsca. Marlow nie miał zamiaru podejmować zbędnego ryzyka płynięcia na oślep i postanowił poczekać, aż widoczność się polepszy. Dyrektor obawiał się, Bohater był przekonany, iż nie dojdzie do ataku na jego statek. Po pierwsze uważał, że mgła była zbyt gęsta, co uniemożliwiało czółnom swobodne podpłynięcie do parowca. Poza tym był pewny, że okrzyki, które właśnie usłyszeli nie były wezwaniem do ataku ani nienawiści, lecz stanowiły upust wielkiego smutku. Widocznie ich parowiec został dostrzeżony z brzegu, a jego widok wywołał poruszenie w najbliższej wiosce. Marlow przekonywał dyrektora, że jeśli zostaną napadnięci to jedynie w efekcie ludzkiej namiętności, która pozwala smutkowi przerodzić się w agresję. Jego przeczucie okazało się trafne. Odgłosy te nie były próbą ataku, lecz odparcia. Około dwóch godzin po podniesieniu się mgły, półtorej mili od stacji Kurtza, oczom Marlowa ukazała się wysepka. Stanowiła ona początek płycizn i mielizn ciągnących się środkiem koryta rzeki. Kapitan skierował swój parowiec ku zachodniemu przesmykowi, ponieważ po tej właśnie stronie miała znajdować się stacja Kurtza. Swoisty korytarz okazał się być dużo ciaśniejszy, niż Marlow się spodziewał. Kapitan prowadził swój parowiec jak najbliżej brzegu, ponieważ woda była tam najgłębsza. Statek sunął w górę rzeki bardzo powoli. Sternikiem parowca był jeden z przeszkolonych Murzynów. Największym jego mankamentem była skłonność do panikowania. Gdy stał przy nim Marlow, mężczyzna sterował z dumą, rozwagą i dokładnością, ale wystarczyło spuścić go z oka, a zaraz zjadał go strach i w jego poczynania wkradała się głupota. Na dziobie parowca jeden z Murzynów pełni rolę sondy. Za pomocą kija sprawdzał głębokość wody. Bohater zdziwił się, gdy ten nagle położył się płasko na pokładzie, a na ich drodze wyrastał powoli wielki pień. Zauważył również, że palacz pochylił się nad paleniskiem. Nagle niewielkie strzałki zaczęły przecinać powietrze na wysokości twarzy kapitana. Drobne kijki fruwały nad pokładem, podczas gdy brzeg wydawał się być jak zwykle bardzo spokojny i cichy. Gdy parowiec wyminął pień, Marlow zorientował się, że byli pod obstrzałem. Zamknął szybko okna w domku kapitańskim i spostrzegł, że sternik dziwnie kołysze statkiem. Gdy wychylił się, by sięgnąć ostatnią okiennicę zauważył na brzegu ludzkie oczy. Po chwili zorientował się, że wzdłuż rzeki biegnie większa liczba ludzi. Marlow zdołał zatrzasnąć okno i nakazał sternikowi zachowanie spokoju. Murzyn zbyt bardzo się bał, przez co parowiec kołysał się niczym drzewo na wietrze. Marlow wypadł ze swojej kajuty na pokład i zorientował się, iż płyną prosto na zmarszczkę w kształcie litery V, która oznaczała kolejną przeszkodę. „Pielgrzymi" zrobili użytek ze swoich winchesterów i otworzyli ogień do tubylców. Bohater miał przeczucie, iż strzałki, którymi do nich strzelano nie mogłyby skrzywdzić nawet kota. Nagle za plecami Marlowa rozległ się huk. Okazało się, iż sternik rzucił wszystko, chwycił stojący w koncie domku kapitana nabity karabin Martini-Henry, otworzył okiennicę i wystrzelił w kierunku buszu. Bohater chwycił za ster i pchnął statek ku brzegowi. Działał instynktownie, ponieważ nic nie widział przez opary dymu, który unosił się ze strzelb. Strzelanina nagle ucichła, ponieważ skończyły się naboje. Marlow dostrzegł poruszające się dwójkami postaci na brzegu. Nagle wyglądający przez okiennicę Murzyn-sternik upuścił strzelbę za burtę i padł na Marlowa. W jego boku, tuż pod żebrami tkwiła włócznia, którą cisnął ktoś z brzegu. Krew czarnoskórego zalewała bohaterowi nogi oraz podłogę pod sterem. Murzyn patrzył na kapitana zaniepokojonym spojrzeniem, ale ten odwrócił swój wzrok, by skupić się na sterowaniu. Wtedy ponownie wybuchła strzelanina, ponieważ „pielgrzymi" przeładowali swoje winchestery. Marlow zaczął szarpać linkę parowej gwizdawki. Jej dźwięk spowodował, iż wojownicze okrzyki nagle ucichły. Z brzegu dochodziły jęki przerażenia. W buszu zapanowała wielka konsternacja. Deszcz strzałek momentalnie umilkł. Jeden z „pielgrzymów" oznajmił kapitanowi, że wzywa go do siebie dyrektor. Mężczyzna dostrzegł zakrwawionego Murzyna, ten widok go przeraził. Czarnoskóry umarł na ich oczach. Marlow nakazał agentowi, by chwycił za ster. Przerażony „pielgrzym" początkowo nie usłyszał rozkazu, dopiero gdy kapitan chwycił go za ramię doszedł do siebie. Bohater był przekonany, że pan Kurtz również nie żył. Marynarz zdał sobie sprawę, że jedynym celem jego podróży w górę rzeki była możliwość rozmowy z tajemniczym mężczyzną. Nie potrafił sobie nigdy wyobrazić jego wyglądu, ale w głowie słyszał jego głos. Słyszał o panu Kurtzu wiele dobrego, ale za jego największy walor uznawał „dar wypowiadania się, zdumiewający, oświetlający, najwznioślejszy, i najbardziej godny pogardy, strumień tętniącego światła lub zwodniczy potok wypływający z jądra nieprzeniknionej ciemności". Marlow zdjął zakrwawione trzewiki. Jednym cisnął na pokład, a drugi wyrzucił za burtę. Przepełniało go poczucie wielkiej porażki. Przekonanie, iż Kurtz nie żyje było w nim tak silne, że bezgranicznie w to wierzył. Wielki smutek przypominał mu skowyt, jaki usłyszeli mglistego poranka. Marlow po raz kolejny przerywa swoją opowieść. Gdy wspomniał, że często powracają do niego wydarzenia z tamtych czasów dodał, iż widzi wtedy twarz dziewczyny. Zdziwił się, iż o tym powiedział. Dla niego kobieta była „dalece poza tym". Wybiegł wtedy znacznie wprzód, by opowiedzieć kolegom o tym, jak wyglądało ciało Kurtza, gdy je odnaleźli. Człowiek przypominał wtedy bardziej szkielet, niż żywą istotę. Pokonany przez chorobę wciąż myślał jedynie o kości słoniowej. Bohater tłumaczył, iż na Europejczyka w Afryce czyha wiele pokus, ponieważ może poczuć się tam jako jednostka lepsza, bóstwo. To właśnie spotkało Kurtza, wykształconego i wybitnie uzdolnionego człowieka, który uległ pokusie. Któryś z członków załogi „Nellie" przerwał Marlowowi. Słowo „nonsens" uzmysłowiło bohaterowi, iż nie wszyscy rozumieli jego uczucia. Poprosił o tytoń, a po czasie zapalił papierosa. W niemal zupełnej ciemności błysnęła zapałka, a marynarzom ukazała się „szczupła twarz Marlowa (...) zniszczona, zapadnięta, z fałdami zbiegającymi ku dołowi, ze spuszczonymi powiekami, jakby uważna i skupiona". „Do diabła z nonsensem!" krzyknął Marlow i kontynuował swoją opowieść. Z perspektywy czasu marynarz był dumny, iż udało mu się nie rozpłakać, gdy przepełniało go przekonanie, iż nie będzie mu dane porozmawiać z Kurtzem: „Czułem się dotknięty do żywego myślą, że przepadł dla mnie bezcenny przywilej przysłuchiwania się utalentowanemu Kurtzowi". Jednak mylił się. Zdradził, iż nasłuchał się mężczyzny aż do przesytu. Dodał również, że jego wyobrażenie o nim było słuszne. Kurtz był przede wszystkim głosem dla Marlowa. Gdy nadmienił, że często powracają do niego głosy z tamtych czasów oraz widok dziewczyny, zamilkł wtedy na długi czas. Zdziwił się, że wspomniał o kobiecie. Oznajmił słuchaczom, że ona była „poza tym". Według niego rolą mężczyzn było zapewnić płci przeciwnej, by zawsze pozostawała w swoim świecie. Marlow zwrócił się do swoich słuchaczy: „Trzeba wam było słyszeć, jak wyciągnięte z grobu ciało pana Kurtza mówiło: «moja Narzeczona». Bylibyście zrozumieli natychmiast, jak dalece ona była poza tym". Bohater wybiegł znacznie w swojej opowieści i opisał kompanom odnalezionego pana Kurtza. Jego czaszka przypominała kulę z kości słoniowej. Dzicz pokonała utalentowanego poszukiwacza i chciała zagarnąć jego ciało dla siebie. Załoga parowca odnalazła istny skarb w obozowisku tego człowieka. Cała szopa była wypełniona kością słoniową, którą Kurtz wydobywał z ziemi. Murzyni zakopywali kły, ale nie dość głęboko, aby uchronić je przed utalentowanym poszukiwaczem. Załoga zapełniła parowiec drogocennym kośćcem, którego było tak dużo, że trzeba było ułożyć dodatkowy stos na środku pokładu. Marlow zapewniał, iż słyszał, jak Kurtz mówił, spoglądając na parowiec: „Moja Narzeczona, moja kość słoniowa, moja stacja, moja rzeka, moje...". Wszystko to należało do niego, ale sam należał do czegoś innego. Bohater tłumaczył załodze „Nellie", że ludzie wychowani w ich cywilizacji i kulturze zachodnioeuropejskiej napotykają w buszu na nietknięty świat, w którym nie obowiązują żadne prawa ani zasady, a „Kiedy ich zabraknie, musi się człowiek oprzeć na własnej wrodzonej sile, na swojej własnej zdolności do pozostania wiernym". W takiej sytuacji na człowieka czyha wiele pokus, do których namawiają go diabelskie siły. Jednostki tak wyniosłe i szlachetne jak pan Kurtz również im ulegają. Dla takich ludzi jak on Ziemia byłą czymś pośrednim. Zupełnie innym typem człowieka był Marlow, który traktował życie w kategoriach „tu i teraz". Ludzki trud i wysiłek, aby dobrze wykonać swoją pracę chronił go przed zatraceniem zmysłów. Bohater nie starał się w ten sposób usprawiedliwić postępowania pana Kurtza, którego „cień" nawiedził go przed ostatecznym zniknięciem. „Dawny, realny Kurtz" pochodził z mieszanej angielsko-francuskiej rodziny. Był iż parowiec zostanie napadnięty przez tubylców. [ Pobierz całość w formacie PDF ] |
Wątki
|